Przeczytałem
dziś coś, co mogłoby od biedy uchodzić za recenzję
„Procesu” Franza Kafki, gdyby nie było przy
okazji jakimś nieco infantylnym buntem wobec szkolnej
propagandy, która
wypaczyła obraz tego utworu. Czy w świadomości ogółu?
Raczej wątpię, bo czy ogół ma jakąś świadomość?
Ale na pewno w świadomości niektórych
przedstawicieli tych, którzy poddani już zostali
opresji tego szkolnego stanowiska. Czy autor tego małego
opracowanka był poddawany tej infiltracji? Autor
Dziennika Muzycznego tego nie wie, ale z tej
wypowiedzi wynika, że jednak chyba piszący tak o
Kafce jest ofiarą scholarstwa kafkowskiego, które męczy
młodzież dzisiejszą wpajaniem jej tej pustki w mózgi.
Jest
kilku redaktorków, którzy uznają, że to, co
dzisiaj pakuje się ludziom w mózgi, to papka. W moim
widzeniu Świata miejsce na papkę jest i to w wielu
miejscach. Ale kto przy zdrowych zmysłach pakowałby
papkę w mózgi ludziom młodym. Oni z ich uzębieniem
mają dosyć siły i witalności, by samemu sobie tę
papkę stworzyć. Nie jesteśmy wszak gatunkiem
ptactwa niebieskiego, które zmuszone jest swemu pisklęctwu
podawać świat na tacy, jako przeżute pożywienie a
często już nawet wstępnie przetrawiona wymiocina. I
to prosto do dzioba. My ewentualnie wysysamy swoją głupotę
ze szkolnego cycka.
Czy
zatem, jak chcą omawiacze szkolni, „Proces” Kafki
to opis, swoista alegoria społeczeństwa opresyjnego
jakie istniało w państwach totalitarnych i
zawieszenie w tej zupie losu pojedynczego człowieka?
A kto powiedział, że państwa totalitarne były
opresyjne? Państwa totalitarne były systemami
skoordynowanej represji, gdzie miejsca na takie wygłupianie
się jak procesy było w przestrzeni społecznej za mało,
by funkcjonowały. Kto by się tam bawił w takie
przydługie postępowanie z jakimś delikwentem. Raz
dwa i do piachu. Szkoła Dzierżyńskiego i jego załatwiania
się z kolejarzami, gdzie przeprowadził swoje
pierwsze eksperymenty tworzenia nowej biurokracji –
postcarskiej a presowieckiej – dawała znać o
wszystkim na każdym kroku. Naziści byli tylko
uczniami tej szkoły i to nieudolnymi. Nie dziwi wcale
głupawe sięganie do pamięci pruskiego pustogłowia
w dzisiejszej literaturze niemieckiej. Szukania
bajkowości w pruskiej biurokracji.
Zatem
czym był „Proces” Kafki jeśli nie wizją
totalitaryzmu? Może przeczuciem tego czegoś, co
wyrodzi się z przerośniętej biurokracji
austriackiej? Wszak Kafka był przedstawicielem
biurokracji i to państwowej rodem z Austro-Węgier. I
to w jej czeskiej odmianie. Był zatem czeskim
biurokratą piszącym po niemiecku. Czyżby zatem to
czysty przejaw austriackiego gadania?
Długie,
wlekące się latami sprawy, ciągnące się jak flaki
z rozprutego obywatela, oto obraz liberalnego społeczeństwa
udającego demokrację w systemie, który ktoś niespełna
rozumu nazwał państwem prawa. Tu bardzo blisko do
procesowości kafkowskiej. Ale dalej niestety nie
przystają do tego kwestie damsko-męskie, które widać
nie są mocną stroną niektórych piszących, skoro
ci bredzą o nich niemalże jak o stawianiu kobiety na
piedestale.
A
gdyby pomyśleć, że „Proces” opisuje raczej
sytuację społeczeństwa, które stawia za swój cel
jakiś bliżej nie sprecyzowany sukces. Takiego społeczeństwa
hollywoodzkiego (albo holiłudzkiego). Tu wtedy załatwienie
spawy przez dupę, nasuwa się samo przez się. Szybki
numerek i można już piąć się po drabinie. Do
kariery, do reflektorów i do fleszów. Ale w takich
chwilach lepiej rżnąc jakąś milionerkę a nie
sekretarkę. Może być żona producenta filmowego, która
potem szepnie swojemu mężulkowi do uszka: „A
wiesz, jest taki Józef K. bardzo zdolny...
scenarzysta.” – gdy ten jednak spojrzy na nią łaskawszym
okiem, zdziwiony, że ta chodzi uśmiechnięta i puszy
się jak samica pawia – swoją skromnością.
Ale wróćmy
na ziemię i oceńmy sprawę jeszcze raz. Dokonajmy
dekompozycji całości i co widzimy? A może Józef K.
to po prostu stary kawaler a cały „Proces” to
opis perypetii starego kawalera? I tu widzimy jego
wieczne lęki przed nową, przerastającą go sytuacją.
Poty na widok kobiety nagle stają się potami
uzasadnionymi. Jego lekka nieodpowiedzialność,
oczywiście nie o stan swoich mankietów i kołnierzyka,
ale w kwestiach życiowych, jawi się prosto. Gdy
dopadnie go jakaś panna, to zaraz biedaczek łapie
zadyszkę i już po chwili dopatrzy się w każdej błony...
pomiędzy palcami. Owa kaleka syrena, wołająca go
gdzieś, gdzie śpiewa się piękne pieśni, ale ze skóry
obdzierają i pożerają żywcem. Ta syrena moderny z
początku XX wieku. Nieco tylko upośledzona, bo błony
pławne zanikły już jej w procesie cywilizacyjnej
ewolucji, a został już tylko jeden artefakt, między
dwoma paluszkami. Ta spódniczka, która pokazuje mu
swoją wiktorię. Symbol dwu propagand burżujsko-demokratycznej
i nazistowskiej, a dziś w Polsce nawet jeszcze do
tego solidarnej. Ale i propagandy małżeństwa i białej
sukni, jak ta błona... pomiędzy palcami. To są lęki
niemalże dewota, który zaspokaja swoje ego wyuzdaną
wyobraźnią i prawie zerową praktyką.
Czy to
zatem profetyzm pokazujący opresję życia starego
kawalera w społeczeństwie udającym demokrację, w
społeczeństwie cywilizowanego mieszczucha XX wieku?
Wiecznie wystraszonego, gdy ma podjąć istotniejszą
decyzję i dopuścić do siebie cokolwiek
trudniejszego do zniesienia? Na przykład ponowny raz
z tą samą panią i to następnego dnia a nie tylko
poranka. Ale to jest profetyzm przeczuwający mgliście
świat wynaturzony, podły i uwłaczający resztce
sensu, przy której biurokracja Austro-Węgier wydać
się może dziecinną igraszką i łatwo się można
domyślić nowego pisarzyny, który ją właśnie
postawi na piedestał swej bajkowej wyobraźni.
Jednego
nie można odmówić Kafce – puszystego poczucia
humoru. Jakby kto łapał za schaby panie Rubensa, które
z lekka wyciekają spomiędzy palców. Dosadnej słoniny
intelektualnej naszych pradziadów. Oni chcieli tego
mordowania, tej taniej jatki. A może to przeczucie małej,
nędznej opresji komuny zdychającej na dychawiczność
myślenia? Tej pustej, nudnej propagandy lat
siedemdziesiątych, gdzie jedyna reakcja na odszczepieństwo
to były gazy łzawiące i pały? To już bliżej. Tu
siły terroru totalitarnego państwa kubek w kubek
przypominały siły opresji liberalnej demokracji. Popłuczyna,
płytkość i pustka w myśleniu. I działaniu.
Ale
utwór Kafki jest wielki – jakkolwiek to brzmi w
postgombrowiczowskiej epoce – właśnie siłą
humanizmu, której niektórzy autorzy nie widzą. Dla
nich humanizm to jakiś stan interpersonalności środowiska,
w którym sami żyją. Jakiś płyciutki talerz z zupą.
Z rosołem z kury, która kiedyś była definiowana
przez Platona jako samica człowieka. Kafka nie widzi
człowieka w każdym z tłumu, on widzi człowieka w
sobie. Jest to straszliwy przejaw dehumanizacji w
cywilizacji europejskiej, gdzie człowiek nie widzi już
człowieka w drugim. Ale czy to nie jest resztka z
obiadu filozofii greckiej, gdzie każdy szuka człowieka
poprzez badanie siebie. Czy to nie jest owo „Poznaj
samego siebie” ze świątyni w Delfach? Zdychanie
bohatera w jakiejś bezsensownej i atonalnej walce z
bezmyślnym otoczeniem to jedyne uduchowione doznanie,
na które go stać. Bo w strachu przed otoczeniem, w
jałowej gadaninie i pozornym buncie przed
pornograficznymi obrazkami na stole sędziego nie było
za grosz muzyki – owej cudownej orgii myśli,
dawanej człowiekowi przez wszystkie Muzy. Jednakże,
pytam, po kiego myśli orgia? Orgia myśli nie
potrzebuje, jedynie... działania. A myśl potrzebuje
wolności. Ale dawniej muzyka to dźwięk, słowo,
taniec i może coś jeszcze. Dziś muzyki, jaką my
postrzegamy, nie zauważyłaby żadna z Muz. Może
Kafka w jakimś instynktownym odruchu chciał przywrócić
z tych resztek człowieczeństwa bodaj cień człowieka.
Jakby z ogryzionych kości, plwocin, kału, wymiocin i
odpadków kuchennych chciał stworzyć nowego
Frankensteina? Tchnąć ducha w Golema XX wieku. Bodaj
intelekt.
Andrzej
Marek Hendzel
|