Dziś się dowiadujemy, że przedstawiciele rządu
stanowczo odradzają wycieczek do Egiptu. A gdzie byli
tydzień temu, gdy te wypadki na ulicach miast
egipskich zaczęły wykazywać znamiona wojny domowej.
Jeszcze wczoraj pokazywali w telewizji ludzi, którzy
z zadowolonymi minami jechali w paszczę krokodyla i
kwitowali, że to rząd ich na koniec uratuje.
A całość wygląda tak, jakby nasz kochany rząd
przyjmował postawę ruskich kontrolerów lotu: nie
powie, żeby nie jechali, bo nie wyda na to zgody, ale
zrzuca odpowiedzialność na tychże ludzi, którzy
dali się zwieść reklamą, tanią propagandą a na
koniec ceną tego wyjazdu. I jadą do jakiegoś kraju
w chwili, gdy wybucha tam wojna domowa.
I dziwić się Ruskom, że nie przyznają się do
tego, że mają u siebie syf, nie umieją upilnować
porządku, że tam u nich nic nie działa, jak należy
i że przyjmują polskie władze w przedpokoju, a, co
więcej, na podartej wycieraczce, bo im się nie chce
przygotować wizyty. I gdzie się miała wtedy cała
ta osławiona rosyjska gościnność? Przyjmować
polskie władze na zdezelowanym i zamkniętym
lotnisku, bez sprzętu do nawigacji i naprowadzania. A
już zupełnie bez wyszkolonego i odpowiedzialnego
personelu naziemnego. To tak jakby gościa przyjąć w
szopie obok wychodka podając mu pomyje. A na koniec
obwinić go o to, że dostał rozwolnienia, że
wymiotuje dalej niż widzi i że przy tym potknął się
i skręcił sobie kark.
Nie dziwota, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych
plecie znowu jak ci kontrolerzy, stając się
kontrolerami przyszłych lotów ewakuacyjnych polskich
turystów. A przecież do tych lotów w ogóle by nie
doszło, gdyby zapobiegawczo cofnąć pozwolenia na
wyjazdy zagraniczne firmom na obszar krajów zagrożonych
wojną domową. Ktoś w końcu musi być
odpowiedzialny za to, co może się wydarzyć i musi
być przewidujący. To oczywiste, że pazerność firm
turystycznych zaraz się odezwie. Ale kto wysyła
turystów na wycieczkę pod wulkanem, który akurat
zaczął dymić i wszystkie znaki na ziemi i niebie
pokazują, że zaraz nastąpi erupcja?
I na koniec oczywiście nikt nie poniesie winy za
to, że tych ludzi tam wysłał. A że ktoś
ewentualnie zginie, albo zostanie poturbowany, albo
stanie się kaleką, to przecież czynnik naturalny,
jak spływanie wody do morza. Szkoda tylko, że po
niektórych fakty spływają jak woda po kaczce. I to
na dokładkę dziennikarskiej.
A co to ma wspólnego z muzyką? - zawoła czytacz.
Ano, ma, bo autor ma dość pisania psalmów, opiewających
stratę po ludziach, choćby ci ludzie na te psalmy
zasługiwali. Stratę należy przewidywać i takie
podejmować kroki, by ta strata była możliwie
najmniejsza, albo do niej w ogóle nie dochodziło.
Tym na przykład, którym się nie podoba, że zmarły
tragicznie Prezydent Lech Kaczyński leży pochowany
na Wawelu polecam ten oto prosty wniosek: Gdyby nie
doprowadzono do katastrofy w Smoleńsku, Kaczyński
nie zostałby pogrzebany na Wawelu. Stąd pochodzi
troska o władzę, by ta nie była nadmiernie
gloryfikowana w wyniku jakichś
nieszczęść. I by nie trzeba było jej grać
„Mszy” nad głowami, choćby na to zasługiwała.
Andrzej
Marek Hendzel
|