Kupiłem, bo takie rzeczy kupuje się z wielkim
trudem, książkę „Z dziejów polskiej pieśni
solowej” Jerzego Gabrysia i Janiny Cybulskiej. A w
istocie są to dwie książki w jednej, gdyż całość
składa się z dwu części „Początki polskiej pieśni
solowej w latach 1800-1830” pierwszego autora i
„Romans wokalny w Polsce w latach 1800-1830”
drugiego autora albo, jak kto woli, autorki. Wydawać
by się mogło, że taka modna obecnie składanka, to
coś więcej niż dawno już zapomniane mydło i
powidło, ale z drugiej strony na okładce (która
co ciekawe jest w istocie dziwną, bo przyklejoną do
szczytu książki obwolutą) widnieje pieczęć księgarza,
która przecenia ją. Było wiele takich pozycji –
książkowych – które nie miały wzięcia w Polsce.
Dziś są modne ohydne kartonidła z mydłem i powidłem
z odrzutu w większości księgarń, które nieco
szargają dobre imię książki jako takiej, dawniej
był regał dla niechcianych odrzutków. Ta widać
przestała sporo, bo nawet jeśli ktoś ją wziął,
to na pewno nie po to, by ją przeczytać. Wszakże są
w niej owe cudowne wady producenta, które od razu
zdradzają intencje użytkownika. Dawniej i dzisiaj
także spotykane, kartki, które zostały źle złożone
i wyszły przed nożem gilotyny, obcinającej brzeg do
równa. Założone nieco za krótko, nie zostały
zatem rozcięte. A skoro w takim stanie dotrwały i
doszły do rąk piszącego te słowa, stwarzają
smutny obraz rzeczywistości czytelniczej w Polsce.
Dają świadectwo tego, że tego nikt nie czytał,
mimo obniżonej ceny.
Co skłoniło mnie do wzięcia jej jednak do ręki
i słonego napiwku dla doręczyciela, a także
uiszczenia za nią mimo dawno przebrzmiałej obniżki
ceny? Chciałem poczytać o czasach początku XIX
wieku i może przekonać się, że byli wtedy wybitni
polscy autorzy, którzy płodzili pieśni oprócz
Michała Kleofasa Ogińskiego, branego za naiwnego
muzycznie pięknoducha i amatora. I o czym się
przekonałem, mając już tę pracę? Pominę
milczeniem wszelkie pomniejsze niedorzeczności, świadczące
o tym, że cały ten wypracowany ton owej publikacji
jest objawem zawiści i małości ludzi, którzy sami
niczego nie tworzą, a gdy dopadną się kogoś, kto w
swej epoce był kimś znanym, to zaraz wytkną mu
setki pomyłek i zaniedbań. Nie będę próbował
bronić starego Ogińskiego, bo nie miejsce tu na to
teraz.
Ale napomknę tylko tytułem wprowadzenia, cytując
tu słowa autorki owego opracowania o romansie:
„Romanse Michała Kleofasa Ogińskiego czy
Antoniego Radziwiłła, jakkolwiek odcinają się dość
wyraźnie od gatunków tzw. wielkiej muzyki, tworzonej
w tym samym czasie przez zawodowych kompozytorów, są
jednak mimo wszystko utworami muzycznymi
skomponowanymi według pewnych założeń techniki
kompozytorskiej obowiązującej muzyków współczesnych.
Mierzone tą miarą, jaka reprezentowała przeciętny
poziom techniki ówczesnych polskich kompozytorów
zawodowych, nie stoją do niego w stosunku jakiejś rażącej
sprzeczności, raczej wykazują tylko różnicę ilościową,
reprezentowaną przez sam gatunek romansu
wokalnego.”
Długo żyję na tym Świecie, ale takiej
niedorzeczności nie czytałem dawno. Co to jest ów
„przeciętny poziom techniki ówczesnych polskich
kompozytorów zawodowych” w odniesieniu do autorów
z początku XIX wieku? Kim byli owi przeciętni
kompozytorzy zawodowi? I jak przeciętny musiał być
ich poziom, że nie ma żadnych dokonań wartych
wzmiankowania w ich dorobku kompozytorskim? Czy chodzi
autorce o Elsnera albo o Kurpińskiego? Szczególnie
ten ostatni dostawał od wszelkiej maści krytykantów
za byle co. Jakim to był, według nich, amatorem i
samoukiem. Jan Sebastian Bach i Wolfgang Amadeusz
Mozart, by wymienić dwu najbardziej znanych samouków,
to chyba miara szyta nie na rozumy takich speców od
cudzej twórczości. Ciemna siła zawiści tli się
podsycana bełkotem specjalistów. Niestety Ogiński
znacznie wyrastał ponad przeciętność swoich nawet
wyimaginowanych kolegów kompozytorów dlatego, że
jego utwory nie straciły z nośności do dzisiaj. Są
skrzętnie ukrywaną tajemnicą dla naszych
zakompleksiałych muzykologów, ale w swej epoce
cieszyły się znacznym wzięciem - jeśli nawet nie aż
sławą - w całym Świecie cywilizowanym, a
przynajmniej w Europie. W tym sensie nieporadność
stylistyczna autorki w pisowni polskiej, nie będąca
wszakże skutkiem jakiejś wątpliwego autoramentu
stylizacji, ale raczej po prostu nieporadności
pisarskiej, podsuwa prawdziwą odpowiedź – te
utwory odcinają się od muzyki zawodowców tamtej
epoki, po których ślad zaginął. Kiepściutkie płody
zawodowych kompozytorów, którzy nie umieją wykrzesać
ani odrobiny uczucia ze swej twórczości, poszły
dawno do lamusa albo są już tylko podświadomym albo
nieświadomym majakiem takich właśnie muzykologów.
Od tego najlepiej się odciąć.
Ale jest jeszcze inny grzech i tego owocem jest
dalszy ciąg cytowanego wywodu:
„Natomiast u Ksawerego i Amelii Ogińskich czy u
Julii Grodzickiej daremnie szukalibyśmy tego przeciętnego
poziomu techniki kompozytorskiej.”
A łącznie na ledwo trzech stronach tekstu wyraz dyletant
i dyletancki jest wprost zawodowo odmieniany
niemal na wszelkie sposoby. A kto tu świeci zadkiem
swego dyletanctwa, jeśli nie autorka tego opracowanka?
Ksawery Ogiński był autorem, który zmarł dość młodo.
Napisał niewiele albo niewiele przetrwało, ale dzięki
niemu Chopin nie wyjeżdżał z kraju, w którym nie
komponuje się wcale i miał coś oprócz ludowości
na muzycznym sumieniu Polski, co mógł wywieźć za
granicę i tam sprzedać. Skoro w kraju tworzyli wyłącznie
dyletanci lub autorzy, których miary nie sposób do
czegoś na miejscu porównać, bo była tu pustynia
kompozytorska, to o ich klasie powinien świadczyć
wzgląd na tę pustkę. Ale gdyby to było wszystko,
że rak jest rybą na bezrybiu, to skrzywdzilibyśmy
tych autorów, bo niektóre z ich utworów – albo utworków,
jak chcą nadąsani krytykanci szczególnie anonimowi
– zachowały wyjątkową świeżość do dnia
dzisiejszego. Ktoś, kto je po raz pierwszy słyszy, słyszy
ton dziwnie ujmującej melodii, która tak rzadko gości
w naszych sercach i naszej wszawej rzeczywistości
muzycznej. Ale stek prymitywnego gadania o Amelii Ogińskiej
a później Załuskiej, to przejaw małości i nędzy
twórczej naszych czasów, gdzie swoją miałką
postawą i miarką z supermarketu mierzy się coś, co
nie przystaje ani do jednego ani do drugiego. Anglicy
potrafią dać obraz swojej prowincjonalnej duszyczki
XIX-towiecznej z ich ogrodami, dworami, plebaniami i
muzykującymi panienkami, a my tkwimy w pustce umysłowej,
jakby tych czasów w Polsce w ogóle nie było, albo
jakbyśmy wstydzili się tego, że tacy ludzie wtedy
się rodzili i czymś w końcu się wyróżniali. Ale
porównywanie dwu melodyjek, które nie mają ze sobą
żadnego związku i są podobne jak pekińczyk do
owczarka podhalańskiego, choć się w końcu płodzą
i krzyżują, to katastrofa umysłowa takich autorów
wszelkiej maści głupawych opracowań.
Gdyby to można było podsumować słowami: „W ogóle
tego nie mogę słuchać. Ja się nie dziwię, że
ludzie nie kupili tej książki. Wystarczyło samo to,
że wzięli ją do ręki. Dziwię się, że ty to kupiłeś.”.
Gdyby tak było, to byłby miód na moje skołatane
serce. Ale ludzie nie kupują książek o muzyce, bo
ich to wcale nie interesuje, nie tylko dlatego, że
miałki umysłowo i duchowo autorzyna napłodzi
podobnych nonsensów, zbrzydzając im ten temat.
Najprościej rzec: nie interesuje ich muzyka, bo ich
nie interesuje. Ale przede wszystkim dlatego, że ich
nikt nie porwał tym i nie zainteresował. Nawet
dzisiejsze opracowania leżą często zarośnięte
kurzem i to nie tylko o dawnych autorach, ale o tych
teraz – i to nie tych o ambicjach przerastających
często ich możliwości, ale tych prostych i przystępnych
jak deszcz przy braku parasola. A tak krople deszczu
mieszają się z łezką z oka i w oku - i nie
przysparzają przynajmniej wstydu dorosłemu facetowi,
że płacze nad losem ciemnego ludu, który tylko tego
się dochował, że ma równie jak on sam – jego
wysokość demos - ciemnych fachowców od
muzyki.
Andrzej
Marek Hendzel
|