Cyrk znowu się zaczyna. Otwiera swoje podwoje.
Orkiestra zaczyna fanfarem odtrąbiając wejście
protagonistów na scenę. Owi aktorzy, którzy mają
się za pierwszoplanowe postaci, są jednak
marionetkami, kukiełkami w rękach próżnego i
rozkapryszonego bachora, który Świat próbuje urządzać
na swoją modłę.
I wybory się zaczynają… Po widowni biegają sługusy
z tackami cukierków i małych kiełbasek, co z dala i
tak wygląda jednakowo. Kto lubi słodkie – bierze i
ssie. Kto lubi pikantne i słone mięsiwo – też
bierze i żuje. Ludzie w zauroczeniu oczekują jednego
mądrego słowa od aktorów na arenie. Wnieśli nawet
podium, które ma być surogatem sceny. I co słychać?
Jakieś skrobanie, trzaski, puste dźwięki.
A za kulisami wre. „Co ja będę z tego miał?”
- wrzeszczy jeden, który przygotowuje się do wtargnięcia
na postument. Jeszcze niczego nie zrobił, jeszcze
nigdy nie pomyślał o ludziach, ale już pomnik mu
stawiać, już brawa mu bić. Klakierzy pośród widzów
przygotowują swój spust, aby zerwać się na jego
widok. „Dawajcie, co tam cisza wyborcza, byle co i
byle jak nawet w lokalach wyborczych, żeby mnie
wywindować!” – wrzeszczy jakaś mała paniusia o
wielkich ambicyjkach. I pomagierzy stawiają auta
zamknięte na cztery spusty pod punktami wyborczymi,
ale z wyłożonymi plakatami, niby to od słońca, żeby
tapicerka się nie nagrzewała. Najlepiej jeszcze umówiony
strażnik miejski założy blokady na koła, żeby
nawet służby porządkowe tego nie mogły łatwo usunąć
- tylko dźwigiem. Ale jak to pokażą w telewizji, to
dalej reklama i naginanie ciemnego, nieoczytanego tłumu.
I wpada na scenę nuworysz pchający się do władzy
i macha łapkami, celulitis swoje pokazując na
chudych łapeczkach, miny końskie pokazując i garb
wyprężając. A jego synuś albo córunia siedzą
cichutko i czekają na swoją kolej, a to prawo psując
a to informację rozmywając. Za judaszowe srebrniki
sprzedając kraj, naród i wszystko co święte. Ale
ich mamusie i tatusiowie u koryta zadowoleni swoją różowością
świni chrumchają z rozkoszy, jaką czerpią ze
sprawowania, albo z myśli o sprawowaniu albo bodaj z
pragnienia sprawowania.
A przy tym orkiestra podnosi swój piskliwy ton,
wali w bęben, tremola na werblach, jakby kto głowę
podnosił dla lepszego widoku, by lud nacieszyć
uroczystością. Cisza zaległa na trybunach... i
nagle wiwaty, oklaski, bo kres napięciu położyła
klaka nareszcie wyczekawszy właściwego momentu, by
się pokazać. Na równe nogi poderwani specjaliści
od bicia brawa wyrwali tłum z odrętwienia i tłum
nie myśli i wali, gwiżdże, wreszcie dając upust
swojej muzycznej pasji. Wielkie narwane do ostateczności
tutti ogarnia wszystkich. Jak to tutti. Jedynie
dyrygent siedzi ze spustoszoną umysłowością i
spuszczoną miną, jak błazen króla jegomości i
kiwając opadłą ręką z batutą, drugą podpiera na
otwartej dłoni to jestestwo, w którym lęgnie się
muzyka. A muzyka w tym spektaklu to najohydniejsza
szmira zaryczana na wejście stada oszustów, którzy
tylko po to żyją, by ogłupiać maluczkich, małością
siebie samych.
A król jegomość słucha w saloniku delikatnego
trylu na pianinie. Cichutkie odgłosy prześlicznych
tancerek, które dla zabawy monarchy umieją ukryć
nawet zapach swojego potu i łona, dając pole swej
estetycznej manii. Kląskanie klawiszy, ukłony
dworek, pochyłości fagasów i złocony szamerunek na
generalskich spodniach... wszystko to tworzy oprawę
gnijącego podłoża. Cóż za muzyczny wieczorek, a
może podwieczorek i to ze śniadaniem. A kraj odpływa
w dal, jak echo po lesie i po górach niesione wielką
mocą muzycznych upodobań.
Andrzej Marek Hendzel
|