Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 26. 08. 2009 r.

 

 

 

Ten film to prawdziwa legenda. I to nie tylko kina. Zygmunt Kałużyński, zanim nas osierocił na tej pustyni intelektualnej, twierdził, że może oglądać w kółko i bez końca scenę, gdzie Marilyn Monroe idzie po peronie, kamera bierze ją tyłem i nagle pociąg fuka parą, a ona skacze jak galaretka na sprężynie. I zgadzam się z nim w całej rozciągłości i ścisłości.

 

Jest to film muzyczny, ale jaki. Pełno niedorzecznych scen posklejanych w całość, która jest tak rozkoszna jak niektóre polskie filmy sprzed II Wojny Światowej. Jakby polscy producenci, w większości genialni w tej dziedzinie Żydzi, uratowali się w Hollywoodzie. Niekiedy są to sceny jakby z Mirą Zimińską. Ale są i inne akcenty polskie.

 

Wszystko się zaczyna w Chicago. Wiadomo, największym polskim mieście na świecie. Co prawda to jedynie dzielnica miasta, ale jednak. Opanowali to miasto włoscy gangsterzy. Nie wiem, u kogo uczyli się nasi miłośnicy występku, ale na pewno nie w szkołach partyzanckich, jak włoska Cosa Nostra, finansowana ponoć niegdyś przez Paganiniego. Widać typowa polska kłótliwość nie pozwoliła im opanować ciemnych spraw tego miasta, dlatego speluną pijacką rządzi niejaki Mozarella, choć nasi spece są dobrzy zarówno w prowadzeniu domów pogrzebowych jak i domów rozpusty.

 

A dalej główną rolę grająca blondynka gra kogo? Polkę z ukulele. Śpiewa, jak zawsze tak samo, jakby mdlała na widok nut, jak inne blondynki a nawet i szatynki na widok robactwa łażącego po bieli pościeli. Ale to jej omdlewanie jest słodziutkie jak najdelikatniejszy cukiereczek. Co z tego że z alkoholem? A kazał ci ktoś, burasie jeden, siadać po tym za kółko? Zjedz, rozmarz się i bądź szczęśliwy, że tego dnia nie musisz wyjeżdżać na polskie drogi.

 

A na dokładkę ma dziwną łatwość zakochiwania się w saksofonistach. Po prostu się rozpływa na widok saksofonisty nawet w przebraniu durnego milionera zasiedlającego petrochemie muszelkowe. W końcu światowym pionierem petrochemii był kto? Polak. Ignacy Łukasiewicz. Ta rewolucja, spalania płynnych destylatów ropy naftowej, jak go dawniej nazywano oleju skalnego, zaczęła się gdzie? W Polsce. Nie dziwota, że Marilyn omdlewa na widok akurat tego saksofonisty. Polską zapachniało, choćby tylko w intelekcie.

 

Ale skąd ten pociąg do trunków? Najbardziej nie lubię, jak kobieta z taką mózgoczaszką udaje głupią. A widać na kilometr, że aparat kombinatoryczny w głowie ma taki, że mogłaby zawstydzić najlepszego speca od krzyżówek. I mówię to pod kątem każdej blondynki, która udaje świnkę na drobne czy też na diamenty.

 

A wracając do destylatów wylewających się z trumny po ciężkim ostrzale. Podali policmajstrowi kawę szkocką i dlatego pewnie miał taką kwaśną minę. Typowo amerykańską. Gdyby dostał to, o co pierwotnie poprosił, czyli „Wódę.” - to pewnie by mu oczka zabłysnęły i uśmiech powrócił. Na szczęście i u nas ustawa o wychowaniu w trzeźwości już nie obowiązuje. A Polak i tak pije mniej niż większość przedstawicieli narodów Europy. Powiedzenie pijany jak Francuz, albo uwalony jak Niemiec albo na pewno zachlany jak Anglik, bardziej pasuje do rzeczywistości współczesnej. Wystarczy tylko zobaczyć te tabuny turystów alkoholowych szlajających się po polskich ulicach. Po co tu przybywają? Gnani legendą tego filmu, że jak Polka, to zaraz musi nosić piersióweczkę i to za podwiązką albo pasem do pończoch, albo w staniczku i że jak zrobi imprezkę, to pociągi stają – dęba.

 

I wszystko przez pociąg alkoholowy i to do chłopców z saksofonem. Cycki się urywają. Wybaczcie, piersi. W damskiej toalecie uprawia się tualety. Sugar Cane zmieniła nazwisko z Cukrowa-Kowalczyk. Wspomnienie kuźni musiało być obrzydliwe, dlatego na trasie lepiej być cukiereczkiem. Nawet z lekko alkoholicznym wyziewem. A dwie podrabiane panieneczki Dafne i Josephine po konserwatorium zdemoralizowane zostają przez Polkę, choć pierwotnie wzbraniają się jak ognia przed jednym głębszym. W końcu taki widok pozbawiłby trzeźwości bez dodatkowych używek.

 

I przyznaje się, że nie ma głosu. Ona i autor scenariusza. I może rzucić picie, kiedy zechce. I o gorzkim końcu lizaka można by toczyć długie akademickie dyskusje. A tu Jack Lemmon tonie w wyśnionych słodkościach. A jego nieco nadęty kolega od saksofonu Tony Curtis prowadza go w stronę moralności katolickiej.

 

A scena z próby w wagonie i ta rycerskość, którą zaraża dwie farbowane kobitki krągłość barku na dwóch nogach. Co za tyrada geniuszu filmowego. Sztuki dla gawiedzi w wykonaniu zjawiska. Taniec z różą w zębach. Mężczyzna w roli żony, bez innych wad ukrytych. I uczta u Miłośników Opery uzbrojonych w wielkokalibrowe automaty z lat trzydziestych. Z tortu na tym balu samców wyskakuje kto? Automatczyk, jakby określiliby to Rosjanie.

 

Wszędzie otoczeni muzyką dochodzimy do końca. Cały czas trzymani w napięciu i bojąc się o nasze mięśnie brzucha. I odgadujemy wreszcie, czemu Polak puszcza kobietę przodem. Co, zgłupiał? O w mądrości Polaków nigdy nie zwątpiłem. Polak puszcza kobietę przodem, bo lubi sobie popatrzyć, jak operator tej kamery, krytyk filmowy, reżyser i widz kinowy. Kto zatem zaraził Hollywood tą modą? Polacy zdemoralizowali biedny przemysł filmowy dręczony wyrzutem sumienia ustawy o wychowaniu w moralności amerykańskiej. Oni tam do dzisiaj na plażach noszą długie gacie.

 

Znałem tylko jedną, która nie chciała iść przodem. Miała się wtedy za Rosjankę i to katoliczkę. Modliła się codziennie na klęczkach w kościele. Nie mam nic przeciwko modłom. I to tym bardziej na klęczkach. Szczególnie, gdy modlące stoją, zaraz zaraz, klęczą w pierwszym rzędzie. Żeby to chociaż zakonnica była. Ale nie. Obecnie udaje dyrygentkę i to na pewno nie dyrygującą ruchem na trasie kolejowej. I wzorem bohaterki tego genialnego filmu żyje na kocią łapę, jak każdy przyzwoity człowiek w Polsce. Ot, do czego prowadzą te międzynarodowe kontakty płciowe.

 

A wracając do tematu sposobu traktowania tematów przez niżej podpisanego, to, drogie baranie łby, to jest o „Pół żartem Pół Serio” („Some Like It Hot”). I to traktujemy jak? Poważnie. I to śmiertelnie poważnie, szczególnie gdy do gardła mogą nam skoczyć uzbrojeni po zęby Miłośnicy Opery.

 

 

Andrzej Marek Hendzel

 

Do góry