A po
zastanowieniu się: Dalej muzykę zapisaną w formie
partytury elektronicznej słyszę i słyszy ją każdy,
kto słyszy i chce jej posłuchać, a muzyki zapisanej
w postaci partytury drukowanej (na przykład z formy
elektronicznej) nie słychać, bo zapewne kompozytor
był niedobry i nie tak nadskakiwał komuś tam.
Czy
kompozytor musi być menadżerem dla siebie samego?
Albo czy musi szukać menadżera, nawet o tym samym
nazwisku co on, nawet jeśli nie z nazwiskiem po nim?
A czy aby rolą kompozytora nie jest stworzyć utwór?
Może narobić błędów na skutek swojej niewiedzy,
rozpędu, jaki płynie z samego aktu tworzenia. Ale może
kiedyś znajdzie się ktoś, kto to wykona mimo tego
problemu.
Komponowanie
to nie jest proces tożsamy z płodzeniem dziecka, ale
z jego rodzeniem. A cały cykl twórczy trwa od poczęcia
a nawet sprzed poczęcia, bo z myśli o poczęciu, lub
z braku tej myśli. Czyli ciąża muzyczna trwa czasem
bardzo długo i jest uciążliwa (jak sama nazwa
wskazuje) i bolesna.
Kompozycja,
jak inne dziedziny wymagające nadzwyczajnego obciążenia
umysłu, jest niestety ciągle domeną mężczyzn. To
nie jest żaden szowinizm brzydali, ale efekt skazania
ich przez naturę. Jak dotąd żadnemu facetowi
dziecka urodzić się nie udało. Jest to zatem zazdrość
o ciążę. O macierzyństwo. Tak pewnie by to ujął
jakiś freudopodobny gamoń, który szperając
nieudolnie w ludzkiej duszy doszukał się tam jedynie
psychiki.
Ale
fakt, że muzyka, poezja i filozofia to dziedziny
zdominowane przez mężczyzn, jednak o tym wskazuje.
Owszem są piosenkarki i inne spudnicze nawiązania
muzyczne. I niech tak będzie. W końcu każdy może
sobie robić, co mu się podoba, byleby nie wdeptywał
na nogi bliźniemu.
Zatem
porównanie do faceta – dziecioroba – który
porzuca kobietę po akcie miłosnym, to dość uwłaczające
porównanie. Takie coś odpowiada zapewne muzykom-chałturnikom
i to wszelkiej maści i kalibru, czyli tym pozbawionym
tego czegoś, co pozwala tworzyć. Dla nich to
powód do zawiści, bo płodzenie jest przyjemniejsze
niż wychowywanie tego, co skutkiem tego na świat
przyjdzie.
Czy
kompozytor musi być tym menadżerem, czy nie musi? Może.
Inaczej może być swoim menadżerem. Albo lepiej - może
być swoim menadżerem, kiedy zechce. Jeśli pojawiają
sprzyjające okoliczności, jest mu łatwiej. Ale nie
na tym polega rola twórcy. Twórca ma tworzyć, a nie
zajmować się handlem. Może i to podjąć, jak kamień
młyński albo rękawicę, rzuconą mu przez
nieodpowiedzialnego kupca. Ale czy to jest jego
domena?
Domeną
kompozytora jest muzyka. Inaczej staje się skrzyżowaniem
biznesmena z nędznym grajkiem. Jego muzyka stanie się
prędzej czy później muzyką tła muzycznego. Wygodną,
łatwą i przyswajalną przygrywką. Jak papka dla
kosmonautów. Żeby żarcie nie wyłaziło na sufit,
gdy znajdzie się w stanie, gdzie wszystko nic nie waży.
Muzyka
ma swój gatunkowy ciężar, jak wszystko. W stanie
nieważkości to nie ma ponoć znaczenia, bo wszystko
jest nic nie ważące. Ale w istocie bezwładność
obiektu pozostaje. Jego malutka grawitacja także. Im
cięższy obiekt, tym silniej przyciąga. Im gęstsza
masa obiektu, tym jest mniejszy, przy tej samej masie.
Zatem dla muzyki szkody, jakie wywołać może samoróbne
menadżerstwo są straszne. Lepiej, by menadżerstwem
zajmowali się inni, bardziej skorzy do służalstwa.
A kompozytor niech skłoni swoje ucho i swoje myśli
do tworzenia muzyki, a nie załatwiania spraw. Nawet
jeśli te sprawy przytłaczając każdego z nas,
zadecydują o tym, co stanie się z jego muzyką.
Przynajmniej w jakimś mniej lub bardziej określonym
przedziale czasowym. Nie jest to żadne wykręcanie się
od odpowiedzialności, ale za dużo nie można nakłaść
człowiekowi na kark, bo każdy się ugnie pod
nadmiarem ciężaru. A nieważkość to proces dość
elitarny. Prawie tak jak pisanie muzyki.
Andrzej
Marek Hendzel
|