Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 22. 04. 2009 r.

 

 

 

Wyobraźmy sobie samochód. Mamy nowe sportowe auto. Jedziemy z nim na przegląd co dwa lata, bo jest nowe. Albo mamy straszy model i każą nam iść na przegląd raz na rok. Jednakże gdyby tak postępować z samochodem Formuły Jeden, to nie przetrwałby taki wóz ani jednych zawodów. Takie auto, choć nowe, i to dosłownie na naszych oczach sklecone, poddaje się przeglądom przed każdymi zawodami. A nawet w trakcie zawodów. A mają także dokładniejsze monitorowanie parametrów niż najlepszy – nowy – wóz. Czemu? Bo to forpoczta, to awangarda technologiczna, to pole doświadczalne najnowszych – często nie do końca sprawdzonych – rozwiązań. A kierowcy to piloci oblatywacze, którzy sprawdzają przy okazji te pomysły, które za jakiś czas mogą się znaleźć w seryjnie montowanych autach.

 

A człowiek to coś więcej niż maszyna. Czy ktoś odważyłby się postawić znak równości między nimi? Czy nie trzeba zatem bardziej się o niego troszczyć niż o auto? Jeśli każdy z nas to takie auto, które wykonuje mało drastyczne czynności, to sportowiec wyczynowy to auto Formuły Jeden. Wyśrubowane wymagania i wyśrubowane oczekiwania od niego są krańcowym testem naszego gatunku. Czy to do czegoś służy? Być może, ale czy takie traktowanie człowieka, jak maszyny do bicia rekordów nie jest zbrodnią?

 

A kto ma z tego zysk? Bo zawsze chodzi o zyski, gdy dochodzi do takich krańcowości. Tak to opisywał Gaius w swoich Instytucjach:

 

„... za poszczególnych (gladiatorów), którzy wyjdą (z walki) cało, będzie mi dane za (ich) trudy (po) dwadzieścia denarów, za poszczególnych zaś tych (gladiatorów), którzy zostaną zabici albo okaleczeni – (po) tysiąc denarów, powstaje pytanie, czy zawiera się kupno i sprzedaż, czy oddanie i przyjęcie w najem. I przeważnie przyjęto, że (co do) tych, którzy wyjdą (z walki) cało, zostało zawarte oddanie i przyjęcie w najem, a (co do) tych, co zostali zabici albo okaleczeni – kupno i sprzedaż.”.

 

W przekładzie Cezarego Kunderewicza. Tyle rzymski komentator prawa rzymskiego. Ale czy dzisiaj nie mamy do czynienia z podobnym procederem? Gdy sportowiec walczy i wychodzi cało, to dostaje jakieś grosze, za to, że narażał się na krańcowy wysiłek, ale gdy padnie, to płaci się za niego, jak za sprzedaną rzecz.

 

Gdy usłyszałem, że medal olimpijski Kamili Skolimowskiej został sprzedany, to pomyślałem sobie, że może to jakaś nowa metoda sponsoringu tej sportsmenki. Aby nikt nie gadał, że sport już tak się zepsuł i skomercjalizował. Wydawało mi się, że dali jej za ten wysiłek, aby nadal mogła pracować i walczyć. I wtedy dowiedziałem się, że ta młoda dziewczyna nie żyje od dwu miesięcy. Zatkało mnie... Czym tu teraz frymarczą? Kupczą śmiercią wielkiej zawodniczki, która w młodym wieku dokonała takich rzeczy, o których inni mogą sobie tylko pomarzyć. I pracowała na to w iście spartańskich warunkach.

 

Gdy ktoś mi powie, że niepotrzebnie dokładam do tego takie słowa, to niech lepiej nie staje do walki z gladiatorem słowa. Ale kiedy wreszcie ludzie zrozumieją, jaką krzywdę wyrządzają sportowcom, oczekując od nich coraz bardziej wygórowanych wyników? Przecież i tak nie rzucą niczym na Księżyc, ani nie popędzą z prędkością dźwięku, a co dopiero światła. Po co ta gonitwa? Czy nie po to, aby oglądający poczuli się jak sami się czują w swoim wyścigu szczurów? Chcą oglądać ekstremalny wyścig szczurów, byle w nim osobiście nie uczestniczyć, a bezpiecznie oglądać go przez szybę.

 

Wiem, to niezwykłe, pokonywać granice ludzkich możliwości. Ale, jeśli te granice już zostały pokonane, to każdy krok dalej jest czynieniem ze sportowców mięsa dla ciekawskiej gawiedzi. A to nie jest już nijak związane z grecką tradycją sportu olimpijskiego, a z rzymską zabawą ludzkim życiem na arenach cyrków. Takie oczekiwania są zbrodnicze, barbarzyńskie i ohydne. I całe piękno olimpijskiego sportu uśmiercają.

 

Jeśli zatem wiedza o tym jest powszechna, to nazywajmy rzeczy po imieniu. Stadiony stały się cyrkami, a sport gladiatorstwem. To współcześni gladiatorzy, a nie olimpijczycy. Igrzyska były świętem olimpijskim, gdzie królowało piękno, a rywalizacja sportowa była dodatkiem. Choć to jest idealistyczna wizja olimpijskiej hekatomby. Święto tamto wiązało się z krwawymi ofiarami, ale nie z człowieka, a ze zwierząt. Ze stu wołów. Nikt nie robił ofiary z człowieka.

 

A teraz, jakie staje przed nami widowisko? I gdzie się w tym wrzasku gawiedzi podziała muzyka? Gdzie jakiekolwiek piękno? Nie mówiąc już o tym, że rywalizacja nigdy piękna nie była, a tylko ekscytująca, gdyż odwoływała się do drapieżnych instynktów człowieka, które przechował w sobie od czasu, kiedy był zwierzęciem. Czyżbyśmy ponownie chcieli się zezwierzęcić? Chcieli zniweczyć nasze resztki człowieczeństwa dla taniego widowiska? Ale kupcy sportowi zakrzykną zaraz, że to widowisko jest przecież bardzo drogie. Szkoda, że to nie ich serca stają na skutek tej drożyzny.

 

Człowiek upadnie do roli przedmiotu po to, aby jacyś spece mogli na nim zarobić zarówno wtedy, gdy jest na chodzie, jak i wtedy, gdy padnie w walce. Gladiator, który wychodzi z walki cało, to przedmiot wydzierżawiony i trzeba za dzierżawę uiścić, a martwy, to strata, więc należy za niego wziąć odszkodowanie. I to ma być sport? To nawet nie jest w guście Anglika, a co dopiero Greka. A gdzie hymn ku chwale zwycięstwa? Czyżby zagranie hymnu jakiegoś państwa ma zrekompensować jego stratę?

 

I żeby chociaż ci pazerni dzierżawcy i dzierżawiący raczyli pamiętać o przeglądach sportowca. Raczyli sprawdzać, czy w ogóle nadaje się do tego, aby wyjść na boisko. Przypomnijmy źródłosłów tego słowa – to miejsce gdzie trwa bój, czyli walka. I wypuszcza się tam osobę ciężko chorą, której chorobę stosunkowo łatwo można zdiagnozować. Kto poskąpił na przegląd? O przepraszam – na badania. A komu to było na rękę? Czyje posadki ratuje zawodnik idący w bój ze śmiertelną chorobą w sobie? I czemu nie zaśpiewa przed walką peanu albo dytyrambu, skoro wie, że idzie na śmierć?

 

 

Andrzej Marek Hendzel