Wyobraźmy sobie samochód. Mamy nowe sportowe auto. Jedziemy z
nim na przegląd co dwa lata, bo jest nowe. Albo
mamy straszy model i każą nam iść na przegląd
raz na rok. Jednakże gdyby tak postępować z
samochodem Formuły Jeden, to nie przetrwałby taki
wóz ani jednych zawodów. Takie auto, choć nowe, i
to dosłownie na naszych oczach sklecone, poddaje się
przeglądom przed każdymi zawodami. A nawet w
trakcie zawodów. A mają także dokładniejsze
monitorowanie parametrów niż najlepszy – nowy
– wóz. Czemu? Bo to forpoczta, to awangarda
technologiczna, to pole doświadczalne najnowszych
– często nie do końca sprawdzonych – rozwiązań.
A kierowcy to piloci oblatywacze, którzy sprawdzają
przy okazji te pomysły, które za jakiś czas mogą
się znaleźć w seryjnie montowanych autach.
A człowiek
to coś więcej niż maszyna. Czy ktoś odważyłby
się postawić znak równości między nimi? Czy nie
trzeba zatem bardziej się o niego troszczyć niż o
auto? Jeśli każdy z nas to takie auto, które
wykonuje mało drastyczne czynności, to sportowiec
wyczynowy to auto Formuły Jeden. Wyśrubowane
wymagania i wyśrubowane oczekiwania od niego są
krańcowym testem naszego gatunku. Czy to do czegoś
służy? Być może, ale czy takie traktowanie człowieka,
jak maszyny do bicia rekordów nie jest zbrodnią?
A
kto ma z tego zysk? Bo zawsze chodzi o zyski, gdy
dochodzi do takich krańcowości. Tak to opisywał
Gaius w swoich Instytucjach:
„... za poszczególnych
(gladiatorów), którzy wyjdą (z walki) cało, będzie
mi dane za (ich) trudy (po) dwadzieścia denarów,
za poszczególnych zaś tych (gladiatorów), którzy
zostaną zabici albo okaleczeni – (po) tysiąc
denarów, powstaje pytanie, czy zawiera się kupno i
sprzedaż, czy oddanie i przyjęcie w najem. I
przeważnie przyjęto, że (co do) tych, którzy
wyjdą (z walki) cało, zostało zawarte oddanie i
przyjęcie w najem, a (co do) tych, co zostali
zabici albo okaleczeni – kupno i sprzedaż.”.
W
przekładzie Cezarego Kunderewicza. Tyle rzymski
komentator prawa rzymskiego. Ale czy dzisiaj nie
mamy do czynienia z podobnym procederem? Gdy
sportowiec walczy i wychodzi cało, to dostaje jakieś
grosze, za to, że narażał się na krańcowy wysiłek,
ale gdy padnie, to płaci się za niego, jak za
sprzedaną rzecz.
Gdy
usłyszałem, że medal olimpijski Kamili
Skolimowskiej został sprzedany, to pomyślałem
sobie, że może to jakaś nowa metoda sponsoringu
tej sportsmenki. Aby nikt nie gadał, że sport już
tak się zepsuł i skomercjalizował. Wydawało mi
się, że dali jej za ten wysiłek, aby nadal mogła
pracować i walczyć. I wtedy dowiedziałem się, że
ta młoda dziewczyna nie żyje od dwu miesięcy.
Zatkało mnie... Czym tu teraz frymarczą? Kupczą
śmiercią wielkiej zawodniczki, która w młodym
wieku dokonała takich rzeczy, o których inni mogą
sobie tylko pomarzyć. I pracowała na to w iście
spartańskich warunkach.
Gdy
ktoś mi powie, że niepotrzebnie dokładam do tego
takie słowa, to niech lepiej nie staje do walki z
gladiatorem słowa. Ale kiedy wreszcie ludzie
zrozumieją, jaką krzywdę wyrządzają sportowcom,
oczekując od nich coraz bardziej wygórowanych
wyników? Przecież i tak nie rzucą niczym na Księżyc,
ani nie popędzą z prędkością dźwięku, a co
dopiero światła. Po co ta gonitwa? Czy nie po to,
aby oglądający poczuli się jak sami się czują w
swoim wyścigu szczurów? Chcą oglądać
ekstremalny wyścig szczurów, byle w nim osobiście
nie uczestniczyć, a bezpiecznie oglądać go przez
szybę.
Wiem, to niezwykłe, pokonywać
granice ludzkich możliwości. Ale, jeśli te
granice już zostały pokonane, to każdy krok dalej
jest czynieniem ze sportowców mięsa dla
ciekawskiej gawiedzi. A to nie jest już nijak związane
z grecką tradycją sportu olimpijskiego, a z rzymską
zabawą ludzkim życiem na arenach cyrków. Takie
oczekiwania są zbrodnicze, barbarzyńskie i ohydne.
I całe piękno olimpijskiego sportu uśmiercają.
Jeśli
zatem wiedza o tym jest powszechna, to nazywajmy
rzeczy po imieniu. Stadiony stały się cyrkami, a
sport gladiatorstwem. To współcześni gladiatorzy,
a nie olimpijczycy. Igrzyska były świętem
olimpijskim, gdzie królowało piękno, a
rywalizacja sportowa była dodatkiem. Choć to jest
idealistyczna wizja olimpijskiej hekatomby. Święto
tamto wiązało się z krwawymi ofiarami, ale nie z
człowieka, a ze zwierząt. Ze stu wołów. Nikt nie
robił ofiary z człowieka.
A
teraz, jakie staje przed nami widowisko? I gdzie się
w tym wrzasku gawiedzi podziała muzyka? Gdzie
jakiekolwiek piękno? Nie mówiąc już o tym, że
rywalizacja nigdy piękna nie była, a tylko
ekscytująca, gdyż odwoływała się do drapieżnych
instynktów człowieka, które przechował w sobie
od czasu, kiedy był zwierzęciem. Czyżbyśmy
ponownie chcieli się zezwierzęcić? Chcieli
zniweczyć nasze resztki człowieczeństwa dla
taniego widowiska? Ale kupcy sportowi zakrzykną
zaraz, że to widowisko jest przecież bardzo
drogie. Szkoda, że to nie ich serca stają na
skutek tej drożyzny.
Człowiek
upadnie do roli przedmiotu po to, aby jacyś spece
mogli na nim zarobić zarówno wtedy, gdy jest na
chodzie, jak i wtedy, gdy padnie w walce. Gladiator,
który wychodzi z walki cało, to przedmiot wydzierżawiony
i trzeba za dzierżawę uiścić, a martwy, to
strata, więc należy za niego wziąć
odszkodowanie. I to ma być sport? To nawet nie jest
w guście Anglika, a co dopiero Greka. A gdzie hymn
ku chwale zwycięstwa? Czyżby zagranie hymnu
jakiegoś państwa ma zrekompensować jego stratę?
I żeby
chociaż ci pazerni dzierżawcy i dzierżawiący
raczyli pamiętać o przeglądach sportowca. Raczyli
sprawdzać, czy w ogóle nadaje się do tego, aby
wyjść na boisko. Przypomnijmy źródłosłów tego
słowa – to miejsce gdzie trwa bój, czyli walka.
I wypuszcza się tam osobę ciężko chorą, której
chorobę stosunkowo łatwo można zdiagnozować. Kto
poskąpił na przegląd? O przepraszam – na
badania. A komu to było na rękę? Czyje posadki
ratuje zawodnik idący w bój ze śmiertelną chorobą
w sobie? I czemu nie zaśpiewa przed walką peanu
albo dytyrambu, skoro wie, że idzie na śmierć?
Andrzej Marek Hendzel
|