Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 11. 05. 2009 r.

 

 

 

Coby nie mówili, że to jaki nieregularnik straszliwy, albo co lepsza przeuroczy, albo przeuroczo-gburowaty, to powiem, co mnie ostatnio zachwyciło. Ale, żeby nie przynudzić krócizną, opowiem po kolei.

 

Kiedyś musiałem dorobić klucz. Jak każdy, kto ma zamki w drzwiach do siebie, obojętnie, co to było. Wchodzę do ślusarza... bo gdzie miałbym iść, do piekarni? I co słyszę? Wyją z głośnika. Ale jak cudownie wyją. Co prawda to Niemry, albo lepiej Niemiec to napisał, ale jak to napisał. Nie miał dobrego rozeznania, co do przyjaciół, bo jak paskudnie potraktował Nietzschego, ale pisać umiał. Nie był to żaden ironizujący „Czas Apokalipsy” (choć wolę jednak tytuł zgodny z oryginałem „Apokalipsa teraz”), gdzie jego muzyka została użyta jak wycie syren w roli elementu wojny psychologicznej. Obok The Doors - jak już wszyscy wiedzą – Wagner.

 

Ślusarz grzecznie dorabiał mi klucz, a ja nieśmiało walę: „A to co z tego głośnika leci?”. Ten na mnie spojrzał jak na barana jakiego naburmuszonego i odpala: „A to tak, ja sobie słucham. To „Pierścień Niebelunga”.”. Oczki mi na podłogę ździebko umknęły. „Co ja tu klucz przyszedłem dorabiać, nie na wykład o niemieckiej operze.” – w myślach tłamsiłem ten korowód. A może to był „Zygfryd” – do dzisiaj nie jestem zbyt mocny w wagneraliach.

 

Inną razą przyszedłem, bo kluczy człowiek i ma tych kluczy od za... trzęsienia, to tam słyszę „Rigoletto”. A skąd to? Jeszcze Wagnera bym rozumiał, przypadek, albo co. A tu teraz i Verdi. Jakim cudem? Toż to nie akademia, albo apel poległych. I tak sobie pleciemy i ten nagle: „Bo tutaj nie jest żadne Bayreuth.”. A mnie nawiedziło i odpalam: „No tak, ze względu na Goethego.”. Ten się na mnie spojrzał. Ale nic, wyszedłem. Gdzieś przy aucie zrozumiałem, o co chodzi. Nieco mi plasnęło od przywitania dłoni z czołem. „Co ja tu, na miłe życiu doczesnemu dionizje, wygaduję?” – pomyślałem.

 

Następną razą już po grzecznym odszczekaniu tego pana od Mefistofelesa, wyszło na jaw, że on słucha z pasji a ja załóżmy z pasji i namiętnie popełniam błędy, co innym językiem nazywa się kompozycją. Po czasie, gdy się okazało, że takiego geniusza od kluczy drugiego nie ma w promieniu kilkuset mil, namówił mnie, abym sobie kupił Poradnik Mechanika. „Każdy kto ma dom, musi mieć Poradnik Mechanika.” - skwitował. Słuchajcie ludziska, nie dajcie się zwariować, musicie kupić Poradnik Mechanika, skoro ten skromny arcymistrz tak twierdzi. Bylibyście większymi baranami niż piszący te słowa, gdy pomylił Weimar z Bayreuth i Goethego z Wagnerem, gdybyście nie mieli Poradnika Mechanika. A skąd będziecie wiedzieli, jaki gwint ma śruba od kibla? Zawołacie na ratunek hydraulika z dyplomem informatyki i to z Paryża? Ten to wam dopiero nawysmradza a na koniec rachunek będziecie mieli aż do Missisipi.

 

Leży tu koło mnie nożyk. Ale jaki nożyk. Takiego nożyka nie ma żaden z Was – o przepraszam Państwa – z Państwa. Zwykły narzędziowy Szwajcar z kombinerkami. Nawiasem, pierwszy taki nóż zrobili kiedyś Polacy, a jakiś tępy polski menadżerzyna uniemożliwił jego produkcję masową. I po kilku latach jakiś Amerykanin zrobił w swoim garażu podobny model i opanował cały światowy rynek. A na koniec Szwajcarzy z ich perfekcją i pedanterią podrabiają Amerykańca. A o Polaku ani widu ani słychu. I kto tu jest durniem? A ja mam ten nożyk po poprawkach owego ślusarza. Fenomenalny. Nic nie kaleczy, nic nie czepia się pazurów, wszystko chodzi jakby skrzydeł dostało. A kroi jak. Oto, co Polak potrafi. Wartość tego noża obecnie poza jego zwielokrotnioną od tego tuningu wartością materialną, ma także dla mnie wartość emocjonalną. Tak tak, uważajcie, kocham ten nóż. Jak i wiele innych noży. Mówię to na wszelki wypadek. Dostałem go bowiem w prezencie za bezdurno od owego ślusarza. Jest dla mnie jak medal Orderu Odrodzenia Polski. A może i ważniejszy. Co mi zrobicie?

 

A ostatnio mówimy o tym i owym. O Annie Netrebko, jej różowej płyteczce i jej zmanierowanym geniuszu scenicznym, o pogodzie, i znowu o jej przepięknych jak bizantyjskie łuki brwiach. Od czasu Marii Callas nie było takiej sopranistki. O tym jak Beczała fenomenalnie beczy ze sceny. I ten wypala: „A chciałem sobie kupić taki przewodnik „Tysiąc i jedna Opera””. Był tam gdzieś, ale w Polsce książki są za drogie.”. Wyszedłem, bo może znowu zrobię jakąś wpadkę. Jako autor oper mam prawo nie znać się na operze. I w te dyrdy do księgarni. W jednej jest. Ofoliowany przewrotnie i to grubo. Dwa tomidła. Rozbebeszyliśmy z paniami pomiędzy regalidłami te tomidła... i po stargowaniu przysłowiowego upuściku, wyszedłem z tym cackiem. Ani jednego zdjęcia, ani jednego rysuneczku, żadnej chłamowej graficzki komputerowej... tylko tekst. Zupełnie jak Poradnik Mechanika – choć tam są rysunki, ale techniczne, a nie minki – czysta wiedza. Czarujący wykwit. „A to Polak napisał?” – chciałem wziąć panie na naszą nieudaczność, aby zbić tę cenę. I udało się. A tu, co widzę? Fenomenalna rzecz. Żadnego bredzenia, żadnych skrótów. Wiedza na każdym miejscu wzorowa. Pedanteria i dokładność szwajcarska. Nawet o Niemcach. Piotr Kamiński, autor tego opracowania, tego dzieła, tej opery o operze, nie zmarnował czasu na obczyźnie. I dał to najpierw na Zachodzie a potem w ojczystym języku.

 

Zatkało mnie zupełnie. To teraz będę lepszy od mojego kolegi ślusarza, który nie wydał na te tomidła. Przeglądałem to do późnego wieczora. Na wyrywki a to „Czarodziejski flet” Mozarta a to „Eros i Psyche” Różyckiego. Wszędzie rzetelna wiedza i jak na takie kompendium sporo wiadomości i czasem nawet jakaś osobista refleksja, całkiem niczego i zgrabniutka jaka. Co fakt, mam skrzywienie, bo wziąłem na tapetę akurat te utwory, o których wiem bardzo dużo. Ale nie zawiodłem się. Nie ma popeliny. Gdzieniegdzie przydałby się malutki tuning jak z tym nożem narzędziowym i będzie arcydzieło narzędziowe, operowe wszechczasów.

 

I dzwonię, choć to nieprzyzwoita pora, do kolegi ślusarza i walę: „Ty nie skąp na tę książkę, a jak nie, to ja Ci ją kupię.”. „Nie, nie.... ani mi się waż” – odpowiada nieco zaspany głos w słuchawce. „A co? Obudziłem Cię?” – pytam, że niby nie wiedząc, co ludzie zwykle robią po nocy. „A wiesz, pogadamy jutro.” – odpiera. „Ty kup sobie ten poradnik, bo skoro kochasz operę to nie skąp na to, co kochasz. Żyje się tylko raz.” – dodałem i grzecznie się pożegnałem. Poszedłem robić inne intrygujące rzeczy, jakie kompozytor zwykł robić po nocy. Cisza, auta nie walą po kratkach kanalizacyjnych, które jakiś polski intelektualista nawsadzał na środku jezdni, a inny intelekt puścił tabuny aut boczną ulicą – po tych dziurach. O teraz – cisza, tylko Ty czytelniku, albo, co ja plotę, przede wszystkim Ty Czytelniczko, klawiatura, lekki poszum wentylatora i myśli, które słychać. „Zaraziłeś mnie tą operą, to teraz musisz sobie kupić ten poradnik.” – dodałem na koniec.

 

A po powrocie z wygnania od komputera patrzę, a tam telefon dalej gada. Półtorej godziny – czyli standardowy czas na Dziennik Muzyczny dziennie, albo nocnie. Tamten był zaspany i nie wyłączył a piszący te słowa zaaferowany tym poradnikiem. Będzie mnie ten poradnik kosztował. Oj będzie. To co wytargowałem, poszło razy trzy do operatora sieci komórkowej. Ale co myślicie? Żałuję? Ani myślę. Poradnik Piotra Kamińskiego „Tysiąc i jedna Opera” powinien mieć w domu każdy, kto ma dom. A dla tych, którzy domu nie mają, biblioteki publiczne powinny pękać w szwach od takich poradników.

 

I co, myślicie, że autor tych słów wstydzi się, że mu się Niemce pomieszały, albo że miłością do opery zaraził go dorabiający klucze ślusarz? A czego ma się wstydzić? Miłości do rzeczy wielkich i pięknych? W ten sposób wyciągnął z szuflady tekst, nad którym siedział od jedenastu lat i po dopisaniu pierwszej arii, napisał swoją pierwszą operę o Archilochu z Paros, geniuszu, którego wredne pokolenia raczyły zapomnieć. A potem już jakoś poleciało. Czy autor tych słów ma się wstydzić tego, że to kocha? Albo tego, że instytucje muzyczne i teatry w Polsce są siermiężne i mają niedouczonych menadżerów? Albo, że więcej na ten temat można dowiedzieć się od kochającego operę ślusarza niż od muzykologa z doktoratem? A kogo to obchodzi, że muzykolodzy i menadżerowie to miernoty? To ich problem nie opery. I czy autor pisze te słowa, aby załapać się do przewodnika Piotra Kamińskiego? Ależ autor załapie się na ten przewodnik i tak, bo nie skąpi na to, co leży tu przed nim teraz rozwarte rozkładówką w harmonii pięknych kolumn bez nadmiaru pustki i światła na stronie. Autor już tam jest, choć wy, Drodzy Czytelnicy i Miłośnicy Opery, jeszcze o tym nie wiecie. Jest tak, bo prosty ślusarz dorobił mu klucz do serca tej tajemnicy i do Waszego serca także.

 

 

Andrzej Marek Hendzel