I
tak dobrnęliśmy do pięćdziesiątego wydania tego
Dziennika Muzycznego. Rocznica, albo dziennica została
opita dość dobrym winem z Salzburga, pozostawionym
jako gratyfikacja przez pewną bardzo zdolną
perkusistkę. Modląc się do obrazu, pozostawiła
nam tu tego kwiatka, którego bukiet wczoraj rozlał
się soczyście i okazja była, by idąc za wzorem
prawdziwego Nauczyciela z Betlejem Judzkiego walnąć
z kielicha jego krwi.
A ta
nasza nawiedzona perkusistka, zamiast pójść po
rozum do głowy, zamiast pomiędzy nogi, i
drzeć stamtąd, jak już dwa wieki z okładem
darł niejaki Wolfgang Amadeusz Mozart, to siedzi
tam jak zaklęta i nic. A my tu dzisiaj wsiądziemy
w autko, hemoglobina prawdziwego Nauczyciela
wyparowała z nas albowiem i pojedziemy do jej
rodziców nawiązać dyskurs. Oj, to nieładnie urazę
trzymać tyle czasu, gdy się jest takim cacuszkiem
muzycznym, którego ze świecą szukać. A ponadto
tak jeżdżącym slalomikiem dla skoordynowania układu
kierowniczego. Toć przynajmniej i zabawnie - i
koordynacja ruchowa idealna i jak muzycznie przy
okazji.
A
teraz zamknijmy tę swoją jadaczkę na chwilę, bo
dzień piękny ucieka, wichry wyją i słońce przyświeca
zza chmurzysk. Po jaką choleryczną naturę siedzieć
i bredzić do bitomanii światowej i wszechświatowej,
jak można pofrunąć i zwiedzić miasto
eksprezydenta Kwacha. Kwas to był ordynarny, zawsze
zawiany i kołyszący się nawet, gdy pomykał przed
okiem kamery po drabinie, ale wszelako ludziska
takiego sobie sami wybrali garba. Bodaj by to był
jaki kwas muzyczny, atonalny, albo banalnie banalny
Salzburczyk. Toć i to małe miasteczko i to małe.
Wielkie jedynie przez Symfonię Jowiszową. A temu
drugiemu jeszcze łatki nie przyszyto.
Andrzej Marek Hendzel
|