Zapyta
mnie ktoś, co mam przeciwko Bachowi? Czy to, że był
farbowanym Niemcem, czy to że był Niemcem? Czy był
Niemcem, nie wiem. Na pewno był sługą saskiego
dworu królów polskich. Nieszczęście, jakie spotkało
Polskę pod panowaniem Sasów, było tylko konsekwencją
zaślepienia Polaków, którzy zapomnieli o zdrowym
odruchu obronnym i wybrali elektora saskiego królem
Polski.
A w
1734 roku saski kantor od Św. Tomasza w Lipsku
niejaki Jan Sebastian Bach na chybcika przerobił w
trzy dni swój stary kawałek na kantatę koronacyjną
dla swego mocodawcy Augusta III Sasa, który właśnie
został królem Polski. Tytuł tego dzieła to Cantata
Gratulatoria in adventum Regis. O tym fakcie
muzykologicznym dowiedzieć się można z „Bożego
Igrzyska” Normana Davisa. A dwa dni później tenże
muzykolog podaje fakt odśpiewania innej kantaty o Łabie
i Wiśle jako rzekach saksońskiego króla (BMV 215).
Legendarna Wanda przewracała się w grobie na to
saskie zawodzenie.
Jeździ
Polak szwabskim autem bachowskiej marki i nawet nie
wie, że jeździ bachowską muzyką. A ponoć Polaków
tam dużo kleci projekty tych nadwozi. Byłem niedawno
w hurtowni motoryzacyjnej. Nie to, żebym lubił takie
miejsca, ale znajomy warsztatowiec chciał pogadać po
drodze. I tam słyszę taką oto terminologię: „To
dwa amorki dla pana?”. A co to takiego te amorki? Otóż,
jeździ człowiek tymi czterema kółkami i nawet nie
wiedział, że to ma najgorsze barokowe konotacje, bo
amorek to po prostu amortyzator w zawieszeniu auta.
Teraz już wiesz, bury koniu, że jadąc po mieście
trzystukonnym wozem, bujasz się na czterech amorkach?
Twoje liternictwo ma wygodę w gaszeniu wibracji po
polskich dziurach i studzienkach dzięki miłującym
je amorkom.
Czyli
wróciliśmy do Bacha i jego nieśmiertelnej muzyki,
jak chce ta część duszy znakomitego historyka, która
uprawia nam lekcję muzykologii. Czyli co mam
przeciwko Bachowi? Nic, tylko nie lubię chwalby ku
czci nieudolnych monarchów, którzy z Polski uczynili
sobie dojną krowę. Jeśli teraz jakiś muzyk z
Polski jedzie do Niemców, aby tam zarabiać, to może
odbierze choć część tego, co Sasi zagarnęli na opłacenie
kantora i kapelmistrza z Lipska. I niech mu przygrywają
na trąbkach Amorki przy organach.
Autor
tego dzieła z historii Polski, niezwykłego,
potoczystego i z takim rozmachem pisanego, jakby kto
szablą polską robił, zadziwił mnie raz jeszcze.
Napisał tak:
Kwitła ciemnota, mnożyło się
ubóstwo, podczas gdy Warszawa tańczyła na nie kończących
się arystokratycznych balach, gdzie liczyły się wyłącznie
rozmiary latyfundiów partnera. Wspaniale rozwijała
się sztuka operowa i teatralna. Zakładano przepiękne
parki, wznoszono wspaniałe pałace, powstawała
muzyka najwyższej klasy.
Nie
chcę być złośliwy w stosunku do tego
muzykologicznego wywodu, ale gdzie są te płody tego
rozwoju? Pojedyncze przykłady scen operowych jak w Słonimiu
w dobrach Ogińskich, to wyjątki. Czy coś się tam
wspaniale rozwijało? Czy się rozwinęło? Niestety
nie. Nie wiem, jakie były te utwory. Być może gdzieś
są bodaj ich fragmenty. Może ostatniej koszuli nie
oddam za ich znalezienie, bo w tym czasie moje utwory
mogłyby ucierpieć, ale coś zrobię, aby się
przekonać, jakie to było... i, żeby ludziska w
Polsce wiedziały coś o tym. Ale nie wymyślajmy faktów
historycznych na siłę.
Polska
scena operowa na dworach magnackich to kłębowisko
amatorstwa i lubownictwa, jak mawiano dawniej. Owi
lubownicy wyrządzili więcej szkody muzyce, niż pożytku.
Trzymając lud w ciemnocie i biedzie, bawili się w
znawców muzyki. To igraszki dla możnowładców, które
zniszczyły kraj.
Dopiero
dalej u tego samego muzykologa czytamy:
W Warszawie zdenerwowane władze
poczuły się obrażone librettem opery komicznej
Bogusławskiego zatytułowanej „Krakowiacy i Górale”.
Występ tenora ubranego w narodowy strój i śpiewającego:
„im sroższe ciernie, głogi, tym milsze jest zwycięstwo”,
uznano za zdecydowanie zbyt aluzyjne. Po trzech dniach
teatr został zamknięty.
Oto
prawdziwe początki opery polskiej. Ruski ambasador ze
swoim prostackim zdenerwowaniem i tradycja tego
zdenerwowania ruskiego urzędniczyny przez następne
dwa wieki to choroba, która dotknęła Polskę.
Robaczywe myśli carskich sługusów, a potem sługusów
bolszewii to zaraza, która niszczyła Rzeczypospolitą.
Znamy ich poszukiwanie aluzji i węszenie, i
wietrzenia za nimi. Od tego ich myślenia nasza
polska twórczość stała się tak przesycona
bakaliami aluzyjności, że mało kto ją w świecie
rozumie.
Opera
Narodowa pojawiła się w Polsce wcześnie, ale nie w
czasach saskich. Dopiero w drugiej połowie XVIII
wieku Polacy przestali szukać ucieczki na dworach
udzielnych księstewek magnackich, a zaczęli szukać
czegoś ogólnonarodowego w duchu muzyki. I taka
muzyka, choć może nie najwyższej klasy, przetrwała.
Ale wierzę muzykologowi z Anglii, że wie lepiej niż
Polacy, o stanie polskiej muzyki za Sasów. Jeśli coś
tam tak wielkiej próby powstało, to chcę to poznać.
Publicznie przyznam się do błędu, bo czekam na
przejawy polskiej twórczości wysokiego lotu z tego
okresu jak na kryniczną wodę. Wierzę, że taka
muzyka w Polsce powstawała, tylko gdzie ona jest? Może
gdzieś, w jakiejś zatęchłej sali zakonnej
biblioteki, do której żaden lokalny nieuk nie zajrzał
od dwustu lat, przetrwało jakieś genialne dzieło
muzyczne napisane przez Polaka, o które się modlę
do Muz od lat. Albo leży u Sasów albo u Rusków w
zagrabionych resztkach bibliotek polskich, bezlitośnie
ogałacanych przez miłośników muzyki z Niemiec i
Rosji.
Andrzej
Marek Hendzel
|