Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 15. 07. 2009 r.

 

 

 

Zapyta mnie ktoś, co mam przeciwko Bachowi? Czy to, że był farbowanym Niemcem, czy to że był Niemcem? Czy był Niemcem, nie wiem. Na pewno był sługą saskiego dworu królów polskich. Nieszczęście, jakie spotkało Polskę pod panowaniem Sasów, było tylko konsekwencją zaślepienia Polaków, którzy zapomnieli o zdrowym odruchu obronnym i wybrali elektora saskiego królem Polski.

 

A w 1734 roku saski kantor od Św. Tomasza w Lipsku niejaki Jan Sebastian Bach na chybcika przerobił w trzy dni swój stary kawałek na kantatę koronacyjną dla swego mocodawcy Augusta III Sasa, który właśnie został królem Polski. Tytuł tego dzieła to Cantata Gratulatoria in adventum Regis. O tym fakcie muzykologicznym dowiedzieć się można z „Bożego Igrzyska” Normana Davisa. A dwa dni później tenże muzykolog podaje fakt odśpiewania innej kantaty o Łabie i Wiśle jako rzekach saksońskiego króla (BMV 215). Legendarna Wanda przewracała się w grobie na to saskie zawodzenie.

 

Jeździ Polak szwabskim autem bachowskiej marki i nawet nie wie, że jeździ bachowską muzyką. A ponoć Polaków tam dużo kleci projekty tych nadwozi. Byłem niedawno w hurtowni motoryzacyjnej. Nie to, żebym lubił takie miejsca, ale znajomy warsztatowiec chciał pogadać po drodze. I tam słyszę taką oto terminologię: „To dwa amorki dla pana?”. A co to takiego te amorki? Otóż, jeździ człowiek tymi czterema kółkami i nawet nie wiedział, że to ma najgorsze barokowe konotacje, bo amorek to po prostu amortyzator w zawieszeniu auta. Teraz już wiesz, bury koniu, że jadąc po mieście trzystukonnym wozem, bujasz się na czterech amorkach? Twoje liternictwo ma wygodę w gaszeniu wibracji po polskich dziurach i studzienkach dzięki miłującym je amorkom.

 

Czyli wróciliśmy do Bacha i jego nieśmiertelnej muzyki, jak chce ta część duszy znakomitego historyka, która uprawia nam lekcję muzykologii. Czyli co mam przeciwko Bachowi? Nic, tylko nie lubię chwalby ku czci nieudolnych monarchów, którzy z Polski uczynili sobie dojną krowę. Jeśli teraz jakiś muzyk z Polski jedzie do Niemców, aby tam zarabiać, to może odbierze choć część tego, co Sasi zagarnęli na opłacenie kantora i kapelmistrza z Lipska. I niech mu przygrywają na trąbkach Amorki przy organach.

 

Autor tego dzieła z historii Polski, niezwykłego, potoczystego i z takim rozmachem pisanego, jakby kto szablą polską robił, zadziwił mnie raz jeszcze. Napisał tak:

 

Kwitła ciemnota, mnożyło się ubóstwo, podczas gdy Warszawa tańczyła na nie kończących się arystokratycznych balach, gdzie liczyły się wyłącznie rozmiary latyfundiów partnera. Wspaniale rozwijała się sztuka operowa i teatralna. Zakładano przepiękne parki, wznoszono wspaniałe pałace, powstawała muzyka najwyższej klasy.

 

Nie chcę być złośliwy w stosunku do tego muzykologicznego wywodu, ale gdzie są te płody tego rozwoju? Pojedyncze przykłady scen operowych jak w Słonimiu w dobrach Ogińskich, to wyjątki. Czy coś się tam wspaniale rozwijało? Czy się rozwinęło? Niestety nie. Nie wiem, jakie były te utwory. Być może gdzieś są bodaj ich fragmenty. Może ostatniej koszuli nie oddam za ich znalezienie, bo w tym czasie moje utwory mogłyby ucierpieć, ale coś zrobię, aby się przekonać, jakie to było... i, żeby ludziska w Polsce wiedziały coś o tym. Ale nie wymyślajmy faktów historycznych na siłę.

 

Polska scena operowa na dworach magnackich to kłębowisko amatorstwa i lubownictwa, jak mawiano dawniej. Owi lubownicy wyrządzili więcej szkody muzyce, niż pożytku. Trzymając lud w ciemnocie i biedzie, bawili się w znawców muzyki. To igraszki dla możnowładców, które zniszczyły kraj.

 

Dopiero dalej u tego samego muzykologa czytamy:

 

W Warszawie zdenerwowane władze poczuły się obrażone librettem opery komicznej Bogusławskiego zatytułowanej „Krakowiacy i Górale”. Występ tenora ubranego w narodowy strój i śpiewającego: „im sroższe ciernie, głogi, tym milsze jest zwycięstwo”, uznano za zdecydowanie zbyt aluzyjne. Po trzech dniach teatr został zamknięty.

 

Oto prawdziwe początki opery polskiej. Ruski ambasador ze swoim prostackim zdenerwowaniem i tradycja tego zdenerwowania ruskiego urzędniczyny przez następne dwa wieki to choroba, która dotknęła Polskę. Robaczywe myśli carskich sługusów, a potem sługusów bolszewii to zaraza, która niszczyła Rzeczypospolitą. Znamy ich poszukiwanie aluzji i węszenie, i wietrzenia za nimi. Od tego ich myślenia nasza polska twórczość stała się tak przesycona bakaliami aluzyjności, że mało kto ją w świecie rozumie.

 

Opera Narodowa pojawiła się w Polsce wcześnie, ale nie w czasach saskich. Dopiero w drugiej połowie XVIII wieku Polacy przestali szukać ucieczki na dworach udzielnych księstewek magnackich, a zaczęli szukać czegoś ogólnonarodowego w duchu muzyki. I taka muzyka, choć może nie najwyższej klasy, przetrwała. Ale wierzę muzykologowi z Anglii, że wie lepiej niż Polacy, o stanie polskiej muzyki za Sasów. Jeśli coś tam tak wielkiej próby powstało, to chcę to poznać. Publicznie przyznam się do błędu, bo czekam na przejawy polskiej twórczości wysokiego lotu z tego okresu jak na kryniczną wodę. Wierzę, że taka muzyka w Polsce powstawała, tylko gdzie ona jest? Może gdzieś, w jakiejś zatęchłej sali zakonnej biblioteki, do której żaden lokalny nieuk nie zajrzał od dwustu lat, przetrwało jakieś genialne dzieło muzyczne napisane przez Polaka, o które się modlę do Muz od lat. Albo leży u Sasów albo u Rusków w zagrabionych resztkach bibliotek polskich, bezlitośnie ogałacanych przez miłośników muzyki z Niemiec i Rosji.

 

 

Andrzej Marek Hendzel

 

 

Do góry