Dziennik Muzyczny
Strona głównaWpis Dziennika Muzycznego numer 138
Koszalin, 31. 07. 2010 r.
A idąc dalej za tym tropem, różnica między wyśpiewać a wyśmiewać to także tylko jedna literka. Podobnie jak zaśpiewać i zaśmiewać (się).
Co powiedzieć? Obrazić się na publiczność? To tak jakby obrazić się na ptaki na wietrze. Ale ból oczu dla czegoś lub kogoś, kto na opak rozumie twoje słowa, to raczej niezbyt budujące. A z drugiej strony – nadmierny poklask, to totalna demoralizacja. I nawet nie od moralności, ale od morale. Upadek ducha walki.
Nikt tu przecież Joyce’a nie śpiewał, ani nie udawał Homera. Zwykła, prosta niezbyt otwarta spowiedź. Czy to jakiś rodzaj konfesyjności? Raczej rozmowa z kimś w przedziale kolejowym. Spotyka ktoś kogoś pierwszy raz i jest małe prawdopodobieństwo, że spotka go po raz kolejny. Mówi o czymś, nawet pojawiają się jakieś emocje. Hendzel jest mistrzem wywoływania emocji. Krajobrazy migają, miasta odpływają. Potem wstają: „Tu stacja końcowa.” – i wychodzą. Każdy idzie w swoją stronę. Lekkie zażenowanie, że aż tyle potrafiło się powiedzieć obcej osobie. Nie umiało się zwierzyć bliskim i przyjaciołom, a komuś ze skórzaną walizką – i owszem.
Na schodku wagonu jeszcze umykające przed wzrokiem: „Do widzenia.”. A potem już normalka. Klucze przytroczone do kółka. Żadnych muzycznych analogii. Zwykła sprawa. Swoje sprawy i swoje opłotki. Choćby to był i Teatr Wielki, albo inna drabina. Bodaj to była drabina jakubowa.
Lutnię nastroić, lirę z kołka ściągnąć. Popatrzeć się na stare drzewo za oknem. Kawę sobie zrobić. I kichać na tłum w teatrze, wynudzony albo zafascynowany. Nikt tu nikomu nie kazał zapłacić za bilet. Nie było obowiązkowego programu nawet do przewertowania a tym bardziej do przeczytania.
Co też ten autor plecie, wszak cały ten dziennik trzeba było przeczytać. Byli wierni czytający. Jak ptaki przylatujące co dzień do wystawionego karmnika. Tylko czemu autor czuje się przez to jak zwłoki grzebane w starożytnej Persji? Ptaki roznoszą jego strzępy, być może, że po niebie. Ale to tylko powietrze.
A może autor ma na to nie zwracać uwagi, jak na powietrze. Ale jak nie zwracać uwagi, kiedy nim się oddycha i bez niego człowiek umrze w kilka minut. Pozostawmy te pytania bez odpowiedzi. A może autor zamienia właśnie ten tekst na słowo drukowane. Przewrotnie, odwrotnie, na przekór. Może opatrzy go przypisami, ale niezbyt wieloma. Może błędy poprawi, literówki wredne, które tak sensowi potrafią namieszać, jak już wspominał z tym wyśpiewywaniem. A może dodatkowo poindeksuje tych biednych, których tyknął albo napomknął o nich, bo do książki bez indeksu w ogóle nie warto zaglądać, choć romans ciągle trzyma się dobrze. I dzieci poety.
Jakiś dureń leży na plecach, wierzga nogami w powietrzu, napełniając go odorem zupełnie nie francuskim i chichra jak osioł. Zamiast doczekać się pieśni doczekał się pleśni. Obił swoje cztery boki i dwa pozostałe deską. I niosą go teraz przez miasto, jako nowego bohatera ulicy. Jego nogi zadarte trzeba było zgnieść, jak opór głupoty. Albo poczekać, aż zwłoki znowu przestaną być sztywne.
Trup muzyczny, oto wszystko, czego się można doczekać w takiej niecierpliwości, nadąsaniu i opryskliwej pogoni za wiedzą. Szybko i do celu. Ale to jak z miłością. Usiadł motylek na chwilę, zamachał skrzydełkami i odleciał. I tyle było po motylku. Latawiec, jak go nazywają. Jak przyszedł tak i wyparował.
A tu szło o muzykę, nie o zgrabną stylistykę, o ładne ozdobniki, nie o to, że z byle powodu użyje się tego słowa klucza. Nie o sforsowanie jakiegoś zamka, jakiejś niedosiężnej i stale umykającej fortecy. Fortecę należy zostawić w spokoju, a zdobywać stolice i pokonywać armie. Fortece same wpadną potem w ręce, jak ptaki nieloty – wystarczy potrząsnąć drzewem, a spadną na ziemię jak jabłka. Okrutne polowanie – ale bardzo skuteczne.
Nie pokona się zachowawczej siły muzyków po różnych norach pisaniem. Muzyk nie czyta. Gdy zobaczy coś, co jest jak broszurka, ledwo jak zeszyt nutowy, byle to napisał jakiś muzyk, to zaraz gęba rozdziawiona: „To on napisał książkę.”. Ano pisał koncerty, symfonie a nawet jakieś mazurki spotworniałe, to co za sztuka palnąć taką przydługą mówkę?
I w ten sposób dobrnęliśmy do końca. Powinien być mocny finał. Jakiś akord, jakaś mocna koda z klasycznym rozwinięciem harmonicznym. A tu proszę, jakby pociąg znikał – niknąc w horyzoncie, w planach, które zarysowała wilgoć w powietrzu, drzewa i krzaczory przy torach. Jego mgliste światełko jakby gasnąca świeczka, jak dopalający się ostatkiem iskry knot.
„I tu mamy autora.” – wrzasną wierzgający giczołkami – „Sam wie, że knota popełnił.”. Ano, jego grzech na jego głowę. Dogasający knot to zawsze nadzieja na nowy płomień. A kto nie zapalił nigdy nawet świeczki nad samym sobą, co w tej powodzi egoizmu i egocentryzmu powinno być powszechnie stosowaną praktyką, ten co wie o knocie?
W mroku w lepkiej atmosferze nadąsania zapach parującej świeczki jest przynajmniej wspomnieniem po dobrze spędzonym wieczorze, dobrym trunku, jadle i wyśmienitym towarzystwie – przy którym nie zbrakło genialnej muzyki.
Andrzej Marek Hendzel
Do góry