Dziennik Muzyczny
Strona głównaWpis Dziennika Muzycznego numer 14
Koszalin, 17. 04. 2009 r.
Mój kolega, nałogowy czytacz, z resztą czytactwo jest u niego przypadłością rodzinną, stwierdził, że dzisiaj starą literaturę polską: Reja i Kochanowskiego - należałoby przełożyć na współczesną polszczyznę. Mówi to zapewne z troski o stan wiedzy młodego pokolenia, ale nie wierzę, aby mu zależało na tym, aby piękne teksty poprawiać.
Są jednak mielizny, słabizny stylistyczne, kiepsko potraktowane tematy. Cóż, pionierzy nie mieli łatwo i klecili, jak umieli. A co to ma wspólnego z muzyką? Ano ma, gdyż po zapoznaniu się z życiorysem Reja łatwo można zauważyć, że jego wierszyki, choć niektórzy woleliby dziś określenie wierszydła – zdobyły sobie wzięcie już za życia autora i doczekały się wydania nie jako tekściki literackie, ale jako teksty z muzyką. Przykładowo wydana w 1556 roku w sztycharni Łazarza Andrysowicza Pieśń Satyryczna do słów właśnie Mikołaja Reja „Przestrach na złe sprawy ludzkiego żywota”.
Autor sławnego niegdyś a zupełnie zapomnianego dzisiaj programu telewizyjnego Przeboje Mistrzów Janusz Cegiełła, którego nazwisko właśnie dodałem do słownika w moim edytorze tekstu, poświęcił temu utworowi cały program. Dziewiętnaście zwrotek to robi samo robotę, zapełniając ramówkę telewizorni.
Jak widać, już 453 lata temu pieśń dobrze sobie radziła na ziemiach polskich i byli autorzy muzyki, których niestety, jak to zwykle w Polsce, zapomniano. A że był to utwór popularny, niechaj świadczy, że już w dwa lata po pierwszym wydaniu, zatem w 1558 roku, wznowiono go nakładem innego sztycharza Mateusza Siebeneichera, którego nazwisko także ląduje właśnie w słowniku mojego komputera.
Jest to nieustający motyw naszego zaprzaństwa w Polsce. Każdy widzi, że ma coś pod nosem i byłby umierał z tęsknoty, gdyby to utracił, a z fascynacją pieje na temat obcej twórczości, choćby była nędzna, pusta i do szpiku kości przesiąknięta wtórnością. Kiedy Polak wyrośnie z tych gaci? Kiedy przestanie biadolić, że tam gdzieś mają coś tak doskonałego, że aż dech zapiera? A jak tam pojedzie, to się okazuje, że tęskni za głupim bigosem, byle w Polsce.
Oczywiście nie każdy tak ma. Wbije się taki w firmówki, jęzory butów wywali i włóczy się ulicami Dublina czy Londynu – i już jest gość, kosmopolita – tylko bez koryta. Po dwu miesiącach pobytu języka w gębie zapomina, bo po ichniemu mówi jak gęsi. I wracamy do Reja. Zobaczmy ten obrazek z Figlików:
Dwa, co razem do paniej przyszli
Jeden przyszedł do paniej, drugi prędko za nim,
A ten skoczył na górę, przelękł sie, mym zdaniem.
Potym przyjdzie gospodarz, a ten też w piec skoczy.
Pocznie leżąc narzekać, ocierając oczy,
Mówiąc, iż mu zginęło sześć złotych na sznurze,
Ale to nam nagrodzi ten pan, co na górze.
Ten rozumiał Boga, on z góry zawoła:
- „Krzywda by mi! Ten w piecu połowę nie da!”
Tu strach dodawać słowa, bo zbaranieje nawet najsilniejszy procesor tekstu, a nie edytor, gdy zobaczy tę ortografię. Ale jakie obrazowanie! Jaka zwięzłość! Wtrącenia nie za nadto megalomańskie. Biedny gospodarz, biadolący i roniący łzy. Ale gdy złotówka tak stała, że ją na sznurek wiązali, bo mogłaby wyskoczyć za okno, dla tego kursu i na nogach jakiegoś franta, który nie wiadomo po co chodzi do kobiety, to nie ma co się dziwić jego płaczom.
Ale można to dać z dzisiejsza:
Handel żoną
Przyszedł kochaś do kobiety, drugi zaraz pędzi.
Ten na piecu wylądował a tamtego swędzi.
Aż mąż wpada, ten do pieca...
„Gdzieś podziałem, a to heca,
tysiąc złotych wraz z obligacjami.
Zwróci mi to Pan nad nami.”.
Aż tu nagle tamten z góry krzyczy:
„Połowę temu w piecu niechaj pan policzy!”.
Jak łatwo można z chytrości dać się nakryć. Choć i ortografia inna, i interpunkcja i rymy. Autor tutaj robi sobie lekkie modernizacje metrum i innych klasycznych pseudoform. Żadna to reforma, co opiewa norma. I podkreśla siłę pieniądza w rozliczeniach budżetu domowego. Czym tu by jeszcze zafrymarczyć? Co by tu jeszcze puścić po niższej cenie? Żona już poszła, choć przychód by dała. Oto Polska.
I tak, tłumacząc z polskiego na nasze, może kiedyś wyjdziemy na swoje. Ale autor nie liczy na to, że będzie przez to łatwiej zrozumiały. Prędzej czytacz zrozumie oryginał Reja niż jego trawestację. A to dlatego, że Rej tłumaczy jasno to, czego autor nie raczył dośpiewać, licząc na rozum teraźniejszego czytacza. U Reja wszystko prosto i naturalną koleją. Czyta się to w pierwszej chwili źle, ale potem, gdy człowiek się rozsmakuje, widać, że ani to nie jest rubaszne i prymitywne, tylko my wysmakowaliśmy się w obczyźnie, gdzie czasem na kilkuset stronach powieści mniej jest sensu i treści niż w jednym jego figliku. A opowiadania satyryczne, owe mikropowiastki nawet takich geniuszów, jak Edgar Allan Poe, Guy de Maupassant, Antoni Czechow, Michaił Zoszczenko czy O’Henry (William Sydney Porter) mają często mniej treści i nawet formy niż rejowe zawroty głowy, tak klasycznie poukładane.
Ten sam motyw, inaczej potraktowany, jakby kto wariacje uczynił, śpiewa nadal tym samym blaskiem nawet wtedy, gdy jakiś jełop zrobi z tego przedmiot do opluwania, bo mu się gust przeinaczył, sfrancuził albo spsił. Spodlił to nasz własny smęt na zapatrzenie się na obcych. I zdurnieliśmy do cna.
Jedno jest w tym wszystkim pewne, że nasza zniżająca lot telewizja, już nawet nie do poziomu sponad pieca, ale spod pieca, gdzieś może z popielnika, ale z miną, że ma w domu piec na gaz i to do szczętu ruski, albo i nawet, panie teges, elekstryczne ogrzewanko, że owa telepatrzalnia mogłaby zamiast głupawego teleturnieju o melodiach, otumaniającego resztki rozumu w ludziach, że ta telepatologia mogłaby przypomnieć tę starą serię o muzyce mistrzów i to w bardziej oglądających się godzinach. Zamiast wysysać resztki mózgu z i tak zatelepatrzonej widowni, niech chociaż przypomni, że umiała kiedyś robić coś porządnego i z klasą, jeśli nie z klasyką.
Andrzej Marek Hendzel
Do góry