Dziennik Muzyczny
Strona głównaWpis Dziennika Muzycznego numer 17
Koszalin, 20. 04. 2009 r.
Człowiek zawala tyle spraw. Miałem opisać dziś to wczorajsze piskanie – lepiej je uzasadniając. Ale odsiedziałem dzisiaj w aucie swoją pokutę i jakoś to wezmę na tapetę. Co mówię – autor weźmie.
Słońce przepięknie dziś świeci, choć zimnica gdzieś z kręgu podbiegunowego, tam aż sponad Szwecji najechała nas, zalewając zimnym acz rześkim powiewem. Ponieważ w aucie jest jak w szklarni – ciepło i przytulnie – zwłaszcza w słoneczny dzień, siedziałem i próbowałem wyrzucić z pamięci partię Królowej Nocy z „Czarodziejskiego Fletu” Wolfganga Amadeusza Mozarta. Podaję pełną tytulaturę, aby chociaż tym sposobem pozbyć się tego skakania po dźwiękach, które znowu się przypałętało przy pisaniu tego tekstu. Ale tam w aucie, w tym cieple i z tą niecierpliwością oczekiwania nagle słyszę jakieś rozkoszne dźwięki. „Jakby coś mojego...” – palnąłem sobie w głowie, w nieokiełznanej wyobraźni. Rozglądam się, bo choć oskarżają mnie jacyś o wizje, raczej takich omamów nie posiadam na stanie magazynowym. I co widzę? Idzie dziewczynka i nuci swoim delikatniutkim głosikiem jakąś melodyjkę. Nie słychać dokładnie, bo odgłosy miasta wdzierają się do wnętrza nawet na peryferiach. „Co to za piosenka?” – rzuciłem jakbym się pytał tego dziecka albo sam bawił się w zgaduj zgadulę.
Czy to kiedyś napisałem? A może to jest czyjeś? A może dziecko po prostu szło sobie do domu i nuciło byle co, co jej do głowy wpadło? Takie pastusze improwizacje jakby je określił Karol Kurpiński. Lekko nadmiarowe, ale zazwyczaj pełne czystego podejścia do materii muzycznej. Zabawa dziecka w układacza melodii. Może z tego dziecka wyrośnie kiedyś jakiś nowy Hendzel. Też będzie siedziała gdzieś na tarasie jakiejś kawiarni, albo na schodach bocznej uliczki, która schodami urywa się dla ruchu kołowego, chyba że jest to film w stylu złapali go i gonią dalej, to wtedy schody są najbardziej widowiskowym elementem kinematograficznym. I wtedy, tak sobie siedząc, zasłucha się w czyjąś piosenkę, jakiejś persony wieszającej pranie gdzieś na słońcu w kamienicy obok, albo skuterzysty, wyjącego jakąś arię jadąc w kasku przez ruchliwe skrzyżowanie. I też sobie pomyśli: „A czyje to? E, to pewnie Hendzel, bo wszędzie go teraz pełno.”.
I tym sposobem melodia poniosła nas przez pola, drogi do innego miasta, gdzieś do innych ludzi. Ale uwaga, bo zawsze trzeba uważać. W oddali idzie dwóch młodzieńców. I jeden wrzuca coś na dach garaży. Jakąś torbę. Potem się rozchodzą. Pierwszy ubiera swój zawiany kapturek i pomyka między bloki. Drugi idzie pod górę w moją stronę. Też kaptur nadział na łepetynę. Już chciałem spytać: „Co żeście tam wrzucili na ten garaż?”. Ale słyszę jakieś brzęczenie w rękach zielono odzianego kapturzysty, jak mu tam piska jakiś hopający pacanek. I widzę idzie ta, na którą czekam na tym słońcu i na tym wygwizdowie, gdzie dzieciarnia podśpiewuje motywy, jakby mi podpowiadała, co mam napisać i może byłem świadkiem udanego przestępstwa małoletnich, albo może wyrzucili tam swoje drugie śniadanie - i też muzycznie się rozeszli po kościach miasta.
Ruszyliśmy... I przypomniało mi się wczorajsze piskanie. Weźcie tych biednych polskich piszczków na trasy ze sobą do przeróżnych krajów, skoro nie umieją tu utrzymać na miejscu swego liternictwa. Dajcie im zarobić z tych funduszów reprezentacyjnych. I dajmy na to w takiej Brazylii, albo Australii zapiskają wam na jakiejś imprezie. Persony reprezentujące lokalną władzę i interesy tamtych krajów zasłuchają się w to piszczenie. Pomyśli taki: „O, skoro tam tak umieją piszczeć, to jakie towary mają na miejscu... Trza tam pojechać i sprawdzić, wypatrzeć i wymacać.”. I interes gotowy. Inwestorzy napłyną, zapewnią ruch środków płatniczych. Wynalazek Fenicjan nie zatęchnie w jakimś banku, ale będzie się kręcił. A wszystko to od tego piskania. Ludzie, czy wy tam mózgów nie macie w tych ministerstwach i poselstwach? Za takie piskanie niejeden dałby się żywcem pokroić.
AndrzejMarek Hendzel
Do góry