Popracujmy
trochę w niedzielę... Skoro księdzu wolno, to i
każdemu. Ksiądz ma sobie odmawiać nie tych
rzeczy. Jest to rozkoszne powiedzonko: „Niedzielna
praca w niwecz się obraca.”. Ale czy tam chodzi o
„niedzielną” czy o „nie dzielną” pracę?
Ot, pytanie. I zatem jeśli to jest wtedy „Dzielna
praca w niwecz się nie obraca.”. I akordów –
sylab jest zgodna ilość, ale sens inny. I jakie to
zgodne z nauką Jezusa, wszak Chrystus zezwalał
uczniom na zbieranie kłosów w sabat. Potem
komercjaliści, dla wygody zatruli naukę kościoła
tym, że, co można w sobotę, w niedzielę jest
nadal zakazane. Iście diabelskie oblicze ukazał światu
i tym razem zakamuflowany faryzeizm.
Ale
porozmawiajmy o czuprynach. Gdy ktoś wspomina
Paderewskiego, zaczyna zaraz gadać nie o muzyce,
ale o jego płomiennej czuprynie. A jak Paderewski
się zestarzał, to o zeszłej świetności...
czupryny. Czy to w akademickim stylu, czy w
jakimkolwiek innym. Niedawno, zanim autor zaczął
pisać ten Dziennik, naszła nas rocznica śmierci
Karola Szymanowskiego. Jego czupryna zawsze była
bez zarzutu, mógłby być nawet oficerem. Każda służba
i każda armia z chęcią by go przyjęły. Gdyby
nie – gruźlica. Bajka „Prawda o koniku polnym i
mrówce” miała być nawet jemu zadedykowana. Ale
niestety nie została, bo tego konika polnego nie
zabiła natura koleją rzeczy, ale coś zupełnie
innego. Inna złowroga siła...
Akademia,
ten cud cywilizacji, ta napuszona kwoka, która
zaora każdego koguta, ta nioska jajeczna robiąca
sobie jaja ze wszystkiego, a z której można tylko
jaja sobie robić, choć taka wzniosła i dostojna.
Szymanowskiego zabił flirt z akademią. Już w 1915
roku, jeszcze w Kijowie, kusiła go ta jędza. Jak
to oni wymiotą śmieci i dostanie ze dwa patyki w
rublach srebrem. Pisał wtedy: „Jakaś obojętna,
obca mi zupełnie przyszłość, jakaś zmora pracy
zupełnie niepotrzebnej, pożegnanie z tym, co mi
najdroższe w życiu: ze swobodą, Południem
etc.”. Oto zmora akademii. Zabójcza, bezduszna
trucizna o wonnym powonieniu kruchty.
Ktoś
powie: „Ale były czasy, że trzeba było krzewić
kulturę muzyczną młodzieży.”. Co za
dalekowzroczny osąd dziejowy. Ale artysta ma tworzyć,
a nie siedzieć w szeregu korektorów i w ich krzesłach,
choćby na najbardziej zaszczytnym stolcu. Dla twórcy
to śmierć za życia. A czasu na życie i tak mało.
Czego będą potem uczyć w tych akademiach, gdy twórcy
zajmą się zasiadaniem? I akademia ukatrupiła
Szymanowskiego. Pierwsza przychodzi śmierć
duchowa, a potem to już z górki. A ta wiedźma
dusić twórczość potrafi jak żadna inna.
W
Polsce obecnie pełno jest zwolenników białej
dominacji, którzy rozsiedli się za rzemieślniczymi
pulpitami muzykantów i utrzymują, że muzyka
europejska jest biała. Może i jakaś biała szmata
powiewa im nad głowami, ale, jak wiemy z historii,
takie coś zupełnie co innego oznacza. Na łyso
ogolona pała też nie jest tym samym co przedmiot
fallicznego kultu. Zajrzyjmy do książki „Seks,
narkotyki i rock and roll” – czyli książki o
piłowaniu paznokci, o przepraszam, o The Rolling
Stones. Żadnych intelektualizmów a tylko „Mały
czerwony kogucik”. Gdyby nie tacy
jak oni i ich ryki mało co by zostało z muzyki w XX wieku. Wynika stąd, że biały ma w
tym względzie zawsze poglądy lewicowe, a nawet
le-wackie. Co więcej, nawet przedstawiciel White
power koguta ma czerwonego. Chyba, że ma coś,
delikatnie to ujmując, z całokształtem skórnym.
Czyli jest biało-czerwony. Czego i Tobie Czytelniku
- i sobie życzę w ten dzień sławny.
O
takiej muzyce mówi autor, o muzyce kochającej swój
kraj. Za co? Za cokolwiek. Nie musisz, Bracie
Polaku, zaczynać dnia od Ab ovo, ad mala.
Wystarczy, że skończysz na jabłku. Czyli może być
nawet – po maluchu. Nie koniecznie podgryzając
bliźniemu gardło na jego jabłku Adama, ale na
zwykłym, krajowym, niedrogim i najlepszym na świecie
jabłku gdzieś spod Skierniewic. O, tam umieją jabłka
wyhodować. Tyle łysych i czerwonych nigdy nie owłosionych
owoców na drzewach.
I
tym skończmy ten urywek muzyczny, ten akord
wzmocniony elektrycznie, jak gryzienie jabłka albo
co gorsza kiszonego ogórka. I tym autor kończy,
aby zagryźć to czerwonym winogronem, aby choć
przez chwilę być na Ziemi Świętej, tam gdzie
Jezus szedł na ten kawałek drewna, aby potem napełnić
nas, swoich bliźnich - nienawiścią... choć
planował raczej miłość, bezwłose koguciki i
inne takie cuda natury. Poprawcie się, częściej
sięgając do serca, gdzie muzyka ma najwięcej
miejsca i mówi do każdego tak samo. Nie ma wieży
Babel, nie ma pomieszania języków i hipokryzji.
Jest tylko muzyka.
Andrzej
Marek Hendzel
|