Napiszę dziś o Fryderyku. O
tym prawdziwym - z Żelazowej Woli. W liście do
Juljana Fontany pisanego z Palmy, 28 grudnia 1838
roku wymienia całe mnóstwo wydawców w tym:
Schlesingera i Probsta. Słowa takie jak „pies”,
„Żyd” nie wyszły spod innego pióra, niż
Chopina. Ale na koniec daje perełkę: „Wszystkie
te wszy mnie teraz mniej kąsają.”. Tym razem
cytuję dosłownie. Co uprawia Chopin w tym liście?
Czyżby antysemityzm? A nie lepiej prosto pomyśleć
i ocenić fakty?
Wszystko z wydania: „Listy
Fryderyka Chopina” zebranego przez Henryka Opieńskiego
i wydanego nakładem Jarosława Iwaszkiewicza i
„Wiadomości Literackich” w Warszawie 1937 roku.
Nikt już wtedy jego listów nie poprawiał, nie ugłaskiwał
jego języka mocno podkreślającego emocjonalny
stosunek do przeróżnego rodzaju szalbierzy. A tym
bardziej jeszcze nie cenzurował. To, co pozostało,
jest na kartach tej książki.
Autorowi mocno się ona już
rozlatuje, ale do introligatora nie idzie, bo szkoda
tego ulotnego ducha czasu dawno minionego, a po
sklejeniu ten duch byłby jak uładzone pismo
jakiegoś świętoszkowatego moralisty, który widzi
tylko swój mały interesik. Złodziejstwo
wydawnicze, nierzetelność różnych redaktorzyn,
to kula u nogi twórców od zarania dziejów. Każdy
z nich pragnie okraść autora, aby napaść swój
portfel. Niech autor zdycha, byle wydawca miał
wszystko, co jest do życia potrzebne. I gdyby taka
wsza umiała spożytkować te środki na coś
przydatnego. Ale nie, on usiądzie sobie na Riwierze
popijając drinki z palemką.
Ale zaraz potem usłyszy się,
że to Chopinowi palma odbiła, bo pisał ten list z
Palmy. Zatem zacytujmy co innego. „On mnie adoruje
bo mnie odzierywa. O pieniądze tylko z nim się
dobrze umów i nie dawaj manuskryptów, jak tylko za
gotówkę. Pleyelowi posyłam reconnaissance.
Dureń, czy mnie albo Tobie nie wierzy. Mój Boże,
trzeba koniecznie z łajdakami mieć do
czynienia!”. Słowo odzierywa powinno wrócić
do słownika potocznego dla określenia procederu
takich jegomości. Jest to także fragment listu do
Juljana Fontany dany z Marsylii 17 marca 1839 roku.
I w niedzielę.
W nim to wydawca Pleyel
obmawia Schlesingera także wydawcę, aby potem robić,
co się chce, z utworami Chopina. Doi z niego, ile
się da. Ustawiczne kłopoty z takimi łajdakami,
jak ich określa słownictwo Fryderyka, to stały
element jego życia. A przecież nie tylko jego.
Wymieniać by można całe setki przykładów.
Dzisiaj, przy koślawym
prawie autorskim w Polsce, każdy autor jest narażony
na nikczemność wydawcy, gdyż ustawodawca zapomniał
o stworzeniu instytucji (prawnej) gwarantującej
autorowi autorstwo po złożeniu manuskryptu u
wydawcy. Dla prawa liczy się tylko moment wydania
dzieła, a nie złożenia do wydawcy. Ustawa zakłada,
że wydawca będzie trzymał się twardych reguł rządzących
zawodami zaufania publicznego i nie powierzy treści
tych prac nikomu, bez wiedzy i zgody autora. Nawet
jeśli ich nie zamierza opublikować czy w jakiś
inny sposób za zgodą autora wykorzystać. Ustawa
naiwnie wierzy w uczciwość wydawców, czyli tych,
przeciwko nieuczciwości których została
stworzona.
I autor przynosi swoje dzieło,
dziełko albo najmniejszą nawet drobnostkę,
przekazuje potencjalnemu wydawcy i nie wie, czy ten
zrobi z niego użytek uczciwie, czy opublikuje je
jak chce i kiedy chce, nie licząc się wcale z
prawami autora. A jeszcze gdy taki typek publikuje
czyjąś pracę, próbując ośmieszyć autora
w oczach jakichś, często przypadkowych ludzi. I
potem wrzeszczy, że go na sąd kapturowy wiodą,
gdy mu autor przygadanie, że naruszył prawo
autorskie. Hipokryzja takich panów nie zna granic,
oni nie zlekceważą żadnej okazji, żeby załatwić
swoje małe interesiki. Dla nich nie liczy się nic,
oprócz zysków, jakie mogą mieć na autorze, który
w ich mniemaniu służy im tylko do tego, żeby im
się lepiej powodziło. I przy tym szminkują się
ohydną farbą, aby obnosić się ze swoją rzekomą
misją dla dobra kultury. Co za bezwstyd w podłości
i nikczemności. Oni - obrońcy twórców.
Niech, kto chce, sam sobie
szuka inspiracji do tego tekstu wśród współczesnych
wydawców w Polsce. Nie ma ich zbyt wielu w
dziedzinie, której poświęcony jest ten Dziennik.
Zakłamane towarzystwo wzajemnej adoracji znalazło
sobie obrońcę w rękach złodzieja, który czuje
się w moralnym obowiązku pouczać autorów,
wykonawców, media publiczne i skromnych odbiorców
muzycznych. Przychodził taki do autora podpisanego
pod tym tekstem setki razy, nękając go ciągłym
utyskiwaniem na muzyków, redaktorów radiowych,
sprzedawców muzycznych i cały kraj, a na koniec
biadoli, że mu autor wytknął publicznie, że to
jego postępowanie to tandetne reklamiarstwo, aby
zbić fortunę na słabości środowiska muzycznego
w Polsce.
Gdyby autor niniejszych słów
nie przerwał tego nękania, byłby musiał się
poddać jakieś kuracji, taki na niego wywarło wpływ
pozoranctwo owego łajdaka, jakby go określił
Fryderyk. Ale przecież to autor tych słów jest łajdakiem,
bo ośmiela się wypowiedzieć te słowa, naruszając
świętość świętej krowy na nędznym rynku
muzycznym w Polsce. Ale jak nazwać kogoś takiego,
kto żeruje na tej nędzy muzycznej w kraju, kto
perfidnie wysysa wszystko wokół i to z żalami, że
mu tak mało wyssać pozwalają? Może przyjacielem
muzyki, mecenasem, sponsorem wydarzeń muzycznych
albo misjonarzem muzycznym?...
Kto
chce być głupi i udawać, że to drobiazg, to jego
sprawa. Ale rynek jest właśnie dlatego taki nędzny,
bo pełno jest na nim takich cwaniaków, którzy
kombinatorstwem, kłamstwem i złodziejstwem okradają
autorów. Od autora okładki do lizaka po autora
arcydzieła, co nie zmienia faktu, że i papierek do
lizaka może także być arcydziełem, gdy ma za
sojusznika zwyczajnego, normalnego kupującego
projekt i tegoż lizaka. Zdemoralizowany typol, który
pluje na tych, których okrada, to najgorszy rodzaj
wszawego łajdactwa, jaki istnieje. To pasożyt, który
zagnieździł się w mózgu społeczeństwa i
wyniszcza je od środka, doprowadzając w końcu do
jego całkowitego paraliżu i śmierci.
I
gdy teraz się dowie, że dostał ochłap po to, aby
wziąć przynętę i obnażyć całe swoje załgane
jestestwo, to niech chociaż walnie się w swoją tępą
łepetynę i pomyśli następnym razem, żeby
Hendzlowi nie włazić w drogę, bo mu ten da dowody
takiej umiejętności pisarskiej, że zbaranieje i w
te dyrdy z powrotem do Francyi albo innego pogoni
Singapuru. O, miłe memu sercu Warszawianki, które
nie dały się nabrać na takiego cwaniaczka. Kłaniam
paniom do samej ziemi. Wyczuły kłamstwo, zdzierstwo i oszustwo
na kilometr. Warszawianki potrafią jak żadne inne
wykryć kombinatora i mu nie ulec. Nie zahodują na
swej skórze żadnego takiego pasożyta. Niech tylko
taki parazyt tknie Hendzlowi cokolwiek więcej, bez
jego zgody, a zostanie po nim mokra plama.
Takie podmioty parazytologii zapędziły Chopina na tamten świat, gdy
nie stać go było na należytą opiekę medyczną.
Skonał otoczony bezradnymi ludźmi, którzy
pomagali mu, jak umieli, gdy okradziony przez
nieuczciwych wydawców wydał ducha na obczyźnie
nie zdążywszy do końca sfancuzieć. A teraz takie
załgane tałatajstwo wydawnicze zapleniło się w
Polsce i poucza, i mędzi, aby kolejnego zagnać w
zaświaty. Niedoczekanie. Niżej podpisany od takich
jełopków niczego nie potrzebuje. Czego mogą go
nauczyć, czego sam nie zdoła posiąść? I co mu są
w stanie zaoferować? Takim jak te weszki strach
powierzać kij od szczotki, bo nie wiadomo, jaki użytek
z niego zrobią. Niech lepiej zawijają ogon i fruną
na Riwierę ciągnąć pod palemką driny z palemką.
Andrzej
Marek Hendzel
|