Mój kolega, nałogowy
czytacz, z resztą czytactwo jest u niego przypadłością
rodzinną, stwierdził, że dzisiaj starą literaturę
polską: Reja i Kochanowskiego - należałoby przełożyć
na współczesną polszczyznę. Mówi to zapewne z
troski o stan wiedzy młodego pokolenia, ale nie
wierzę, aby mu zależało na tym, aby piękne
teksty poprawiać.
Są
jednak mielizny, słabizny stylistyczne, kiepsko
potraktowane tematy. Cóż, pionierzy nie mieli łatwo
i klecili, jak umieli. A co to ma wspólnego z muzyką?
Ano ma, gdyż po zapoznaniu się z życiorysem Reja
łatwo można zauważyć, że jego wierszyki, choć
niektórzy woleliby dziś określenie wierszydła
– zdobyły sobie wzięcie już za życia autora i
doczekały się wydania nie jako tekściki
literackie, ale jako teksty z muzyką. Przykładowo
wydana w 1556 roku w sztycharni Łazarza
Andrysowicza
Pieśń Satyryczna do słów właśnie Mikołaja
Reja „Przestrach na złe sprawy ludzkiego żywota”.
Autor
sławnego niegdyś a zupełnie zapomnianego dzisiaj
programu telewizyjnego Przeboje Mistrzów Janusz
Cegiełła, którego nazwisko właśnie dodałem do
słownika w moim edytorze tekstu, poświęcił temu
utworowi cały program. Dziewiętnaście zwrotek to
robi samo robotę, zapełniając ramówkę
telewizorni.
Jak
widać, już 453 lata temu pieśń dobrze sobie
radziła na ziemiach polskich i byli autorzy muzyki,
których niestety, jak to zwykle w Polsce,
zapomniano. A że był to utwór popularny, niechaj
świadczy, że już w dwa lata po pierwszym wydaniu,
zatem w 1558 roku, wznowiono go nakładem innego
sztycharza Mateusza Siebeneichera, którego nazwisko
także ląduje właśnie w słowniku mojego
komputera.
Jest
to nieustający motyw naszego zaprzaństwa w Polsce.
Każdy widzi, że ma coś pod nosem i byłby umierał
z tęsknoty, gdyby to utracił, a z fascynacją
pieje na temat obcej twórczości, choćby była nędzna,
pusta i do szpiku kości przesiąknięta wtórnością.
Kiedy Polak wyrośnie z tych gaci? Kiedy przestanie
biadolić, że tam gdzieś mają coś tak doskonałego,
że aż dech zapiera? A jak tam pojedzie, to się
okazuje, że tęskni za głupim bigosem, byle w
Polsce.
Oczywiście
nie każdy tak ma. Wbije się taki w firmówki, jęzory
butów wywali i włóczy się ulicami Dublina czy
Londynu – i już jest gość, kosmopolita –
tylko bez koryta. Po dwu miesiącach pobytu języka
w gębie zapomina, bo po ichniemu mówi jak gęsi. I
wracamy do Reja. Zobaczmy ten obrazek z Figlików:
Dwa,
co razem do paniej przyszli
Jeden
przyszedł do paniej, drugi prędko za nim,
A
ten skoczył na górę, przelękł sie, mym zdaniem.
Potym
przyjdzie gospodarz, a ten też w piec skoczy.
Pocznie
leżąc narzekać, ocierając oczy,
Mówiąc,
iż mu zginęło sześć złotych na sznurze,
Ale
to nam nagrodzi ten pan, co na górze.
Ten
rozumiał Boga, on z góry zawoła:
-
„Krzywda by mi! Ten w piecu połowę nie da!”
Tu
strach dodawać słowa, bo zbaranieje nawet
najsilniejszy procesor tekstu, a nie edytor, gdy
zobaczy tę ortografię. Ale jakie obrazowanie! Jaka
zwięzłość! Wtrącenia nie za nadto megalomańskie.
Biedny gospodarz, biadolący i roniący łzy. Ale
gdy złotówka tak stała, że ją na sznurek wiązali,
bo mogłaby wyskoczyć za okno, dla tego kursu i na
nogach jakiegoś franta, który nie wiadomo po co
chodzi do kobiety, to nie ma co się dziwić jego płaczom.
Ale
można to dać z dzisiejsza:
Handel
żoną
Przyszedł
kochaś do kobiety, drugi zaraz pędzi.
Ten
na piecu wylądował a tamtego swędzi.
Aż
mąż wpada, ten do pieca...
„Gdzieś
podziałem, a to heca,
tysiąc
złotych wraz z obligacjami.
Zwróci
mi to Pan nad nami.”.
Aż
tu nagle tamten z góry krzyczy:
„Połowę
temu w piecu niechaj pan policzy!”.
Jak
łatwo można z chytrości dać się nakryć. Choć
i ortografia inna, i interpunkcja i rymy. Autor
tutaj robi sobie lekkie modernizacje metrum i innych
klasycznych pseudoform. Żadna to reforma, co opiewa
norma. I podkreśla siłę pieniądza w
rozliczeniach budżetu domowego. Czym tu by jeszcze
zafrymarczyć? Co by tu jeszcze puścić po niższej
cenie? Żona już poszła, choć przychód by dała.
Oto Polska.
I
tak, tłumacząc z polskiego na nasze, może kiedyś
wyjdziemy na swoje. Ale autor nie liczy na to, że będzie
przez to łatwiej zrozumiały. Prędzej czytacz
zrozumie oryginał Reja niż jego trawestację. A to
dlatego, że Rej tłumaczy jasno to, czego autor nie
raczył dośpiewać, licząc na rozum teraźniejszego
czytacza. U Reja wszystko prosto i naturalną koleją.
Czyta się to w pierwszej chwili źle, ale potem,
gdy człowiek się rozsmakuje, widać, że ani to
nie jest rubaszne i prymitywne, tylko my wysmakowaliśmy
się w obczyźnie, gdzie czasem na kilkuset stronach
powieści mniej jest sensu i treści niż w jednym
jego figliku. A opowiadania satyryczne, owe
mikropowiastki nawet takich geniuszów, jak Edgar
Allan Poe, Guy de Maupassant, Antoni Czechow,
Michaił Zoszczenko czy O’Henry (William Sydney Porter) mają często
mniej treści i nawet formy niż rejowe zawroty głowy,
tak klasycznie poukładane.
Ten
sam motyw, inaczej potraktowany, jakby kto wariacje
uczynił, śpiewa nadal tym samym blaskiem nawet
wtedy, gdy jakiś jełop zrobi z tego przedmiot do
opluwania, bo mu się gust przeinaczył, sfrancuził
albo spsił. Spodlił to nasz własny smęt na
zapatrzenie się na obcych. I zdurnieliśmy do cna.
Jedno
jest w tym wszystkim pewne, że nasza zniżająca
lot telewizja, już nawet nie do poziomu sponad
pieca, ale spod pieca, gdzieś może z popielnika,
ale z miną, że ma w domu piec na gaz i to do szczętu
ruski, albo i nawet, panie teges, elekstryczne
ogrzewanko, że owa telepatrzalnia mogłaby zamiast
głupawego teleturnieju o melodiach, otumaniającego
resztki rozumu w ludziach, że ta telepatologia mogłaby
przypomnieć tę starą serię o muzyce mistrzów i
to w bardziej oglądających się godzinach. Zamiast
wysysać resztki mózgu z i tak zatelepatrzonej
widowni, niech chociaż przypomni, że umiała kiedyś
robić coś porządnego i z klasą, jeśli nie z
klasyką.
Andrzej
Marek Hendzel
|