Dawno temu, jak chcą ci, którzy
uważają, że muzyka polska z początku XIX wieku
to stare śmieci, a muzyka Mozarta to wieczne
arcydzieło, pewien kompozytor z kraju gdzieś nad
Wisłą zwanego Polska miał przykrość stanąć w
Rzymie i dnia 5. października 1823 roku oglądał uroczystość
koronacyjną świeżo wybranego papieża. A tak to
opisał:
Jest to w swoim rodzaju
pompa, jaką w Rzymie tylko (i to rzadko) widzieć
można. Od dwudziestu trzech lat obrzędu tego nie
widziano. Długie też to, długie te wszystkie
ceremonie i porządnie nudne.
Nazwisko tego autora to Karol
Kurpiński. Jak widać zamiłowanie do porządku i
porządności rodzi dziwaczne wykwity. Po ubraniu
papieża, następuje „całowanie jego nóg i rąk
w innej sali przez całe przytomne duchowieństwo,
przy śpiewaniu antyfony Tu est Petrus...”
Co się zaś tyczy nieprzytomnego duchowieństwa i
jego obecności a raczej nieobecności, autor się
nie wypowiada, bo nie zna jego losów. Kurpiński
dodaje jednak:
Rozumiałem, że przy tak
wielkiej uroczystości śpiewacy chórowi wysadzą
się... bynajmniej!
Gdzie i po co mieli się
wysadzać, skoro prochy już dawno w Kamieniu
Podolskim wysadzone, albo może później i to o
prawie wiek, ale na kartach powieści. Ale Kurpiński
przynajmniej nie fantazjuje. Pisze dość zwięźle
ale jędrnie o nędzy muzycznej kościoła w jego
czasach, która to nędza muzyczna dotrwała do
naszych czasów. Niejeden warchoł muzyczny robi
sobie znowu ten sam lub podobny tytuł do tego
samego typu muzykanctwa. I mamy wiek XXI. Równie
mierny i pusty.
Ale dalej śpiewają antyfonę
Corona aurea super caput eius, po czym przy
huku armat, wojskowej muzyce i biciu w dzwony:
W czasie tego zgiełku
spuszcza się z loży papieskiej foliał papieru, na
którym jest ogłoszony odpust zupełny. Znajdujący
się pod lożą, jakbyś mrowisko poruszył, tak się
ubiegają o złapanie tej lecącej karty. Anglicy
bowiem płacą dobrze za podobną osobliwość.
A po
co Anglikom papier z papieskim odpustem zupełnym?
Oto dopiero osobliwość. A może właśnie im jest
on najbardziej potrzebny. Może który rozwód chciał
wziąć ze swoją królową, to i uganiał się za
byle jakim papierem. Albo i nie byle jakim.
Czerpanym i wyczerpanym - i to do cna.
I było
raz w kraju nad Wisłą zwanym Polska, że jacyś mędrkowie
zorganizowali odpust zupełny od muzyki i nazwali go
konkursem. Sala jak szczerbate grabie pomieściła
widownię tak, że co czwarte krzesło może było
zajęte. I na scenie pani Anna Seniuk, ulubiona
aktorka zeszłego papieża odczytała inny wyrok.
Potem to elegancko, żeby ludziska się nie rzuciły
na to jak mrówki, na sznureczku spuściła na dół.
A może
coś i mieszam. I papierek przyleciał z góry. Nie byłem na owej uroczystości
przytomnie obecny. A i nieprzytomnie też nie byłem.
Widziałem to w telewizorni. A właściwie chciałem
zobaczyć, ale mnie zmierziło strasznie nudą i
nienaturalną pompą. Mały rycerz chałturkę walnął,
czytanie chyba z Herberta. I zaczęli wręczać. Potem wyszedł
jakiś specjalista od formy muzycznej i ogłosił, że
wygrywający nie napisał ani za długiego, ani za
krótkiego utworu i że wszystko było akurat. Gdyby
można to było powiedzieć na sto innych sposobów,
to też by pewnie popis strzelił tymi formalizmami.
I wyszedł laureat. Nie opisujmy laureata, nie
igrajmy sobie z ułomnością ludzką. Ale ten znowu
sypie, że wszyscy tu byli z kultury wyższej. Nie
wypominajmy jednak, o kim wspominał Zbawiciel, jako
o przeklętym człowieku. Po co zadowalać
wszystkich?
I to
dla tego się oni tu tak spuszczali? Jakieś
zapowiedzi tej imprezki były równie puste. Że to
niby cisza jest najpiękniejszą muzyką i inne
takie farmazony - i myśli pełne werwy i polotu. I
gdyby tam choć jaki Anglik zawitał i odpalił im
za ten papier jaką działę porządną a potem to
sobie powiesił nad kominkiem. A tu nic. Kupa
pustych krzeseł, bo publiczność warszawska na
rzymskie igrzyska pojechała, albo może Rzymu tu u
siebie urządzać nie będzie. Jak wiadomo wszakże,
Rzym to karczma, a tu kultura wyższa, wisząca na
sznureczku i zwisająca.
Wczoraj
dali film o Mironie Białoszewskim. Pani Krystyna
Janda z jej genialnym nerwowym rozmachem grała tam
pierwszoplanową rolę. Nie, nie! Nie Mirona i na
pewno nie papieża. Zagrała niewidomą partnerkę
– niech tam będzie intelektualną – Białoszewskiego.
Jej ambicje poetyckie też wyszły nieco przy
Mironie i ona także popisała się wieczorkiem
autorskim. I tam, pomimo tego, że literkę „P”
przeczytać umiała przez szybę, publiczność także
dopisała w taki sposób jak podczas tego
spuszczania.
Gdybym
to ja wiedział
wcześniej, że jest taki film. Albo wcześniej
dobrnąłbym do tej strony o papieżu i muzyce
papieskiej w „Dzienniku Podróży” Karola Kurpińskiego,
to wiedziałbym przynajmniej, kogo oni naśladują
przy takich uroczystościach. Nie dość, że na śmierci
papieża robi się kariery – i to muzyczne – to
jeszcze podrabia się rzucanie w lud papierka. I żeby
to choć garść banknotów była, skoro wzorem
cesarzy rzymskich nie mogą, bo złota im szkoda, to
bodaj, idąc za skąpstwem papieża, niech
przynajmniej odpust zupełny rzucą. Ale niech
muzyka żyje własnym życiem bez tej pompy, nudy i
fałszu.
Andrzej
Marek Hendzel
|