Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 06. 04. 2009 r.

 

 

Nic dziś nie będzie o muzyce konkretnej. Nic takiego nie zarzucimy na ruszt. Porozmawiajmy o palecie barw. „A po kiego gadać o palecie? I to do tego barwnej!” – zakrzyknie zawiedziony czytelnik. „Czy to jakaś akademia plastyczna? Albo, co gorsza, jakiś plener?” – z zawodem w głosie, dośpiewa, oby tylko czysto, a jeśli już nieczysto to chociaż z wyrazem.

 

Bodaj to Schäffer wymyślił ten zgrabny aforyzm: „Wszystko jest konsonansem.”. Doprawdy, Oscar Wilde byłby z niego dumny. Cóż za elokwencja... Ale wyszczekany gostek. Od razu widać i słychać, że dramaturg. Cóż za muzyczność. Kolejny pisarz, który nie uratował się przed kompozycją. Autor nie stanie w tej kolejce, nawet gdyby go przysmażali.

 

Załóżmy sobie taki obraz. Taką analogię. Mamy dwa podstawowe odcienie: biel i czerń. Załóżmy, że biel to konsonans a czerń to dysonans. To prosty rysunek piórkiem byłby zaburzeniem konsonansu tła dysonansem kreski. Doprawdy dziwaczne zestawienie, gdyby w palecie były tylko konsonansy i dysonansy. Ale przecież tak nie jest. Mamy, albo mieliśmy, przed upadkiem systemu dur-moll jeszcze całą paletę barw. Cóż to było? Takie dziwne dźwięki, które ani nie były konsonansami, ni dysonansami, na przykład kwinta czysta. I kompozytor mógł dowolnie dobrać sobie grupę tych barw i wypacykować swoje arcydzieło, albo genialnie odstawić jakiś kiczyk.

 

A co z muzyką klasycystyczną, tak cudownie i doskonale harmonijną? Czy tam były same konsonanse? Czy wszystko jest w niej białe? Otóż nie. Pokażcie mi choć jeden utwór twórcy klasycyzmu Rousseau, albo jego naśladowcy Mozarta, w którym nie ma leciutkiego zboczenie na barwę. Wszystkie wypełnione są kolorystyką, ale unikają dysonansu, czyli czerni. Są jak sielankowe rysuneczki, obrazeczki z gołymi paniami nad jeziorkiem, gdzie dosłownie nie ma cieniów. Ani nawet półcieni. Ładne toto, ale ździebko fałszywe. I oko po pewnym czasie nudzi się troszeczkę, choć kształty przepięknie, pozy ujmujące i kółeczka na jeziorku od delikatniutkiego tknięcia paluszkiem nóżki przeurocze. Widowisko rozkoszne, ale nieprawdziwe.

 

Romantycy dołożyli dysonans. Już Beethoven szarpnął się na światłocienie. A taki salonowiec jak Chopin dał tych cieniów więcej, aż Anglosasi poprawiali mu te interwały. Nie mogli przełknąć czerni, choć nutki zawsze czarno-białe. Anglosasom ta czkawka została do dzisiaj, gdy bronią do ostatka fortyfikacji twierdzy funkcyjnej w ich popie. Liszt i inni dopełnili swego. Niektórzy nazwali to osiągnięciem harmonicznym, inni fałszywym zawodzeniem.

 

Zakompleksiony postwagnerysta Schönberg dowalił do pieca, porządkując, w iście niemiecki sposób, materiał dźwiękowy w układy ładnie poustawianych żołnierzyków. I zaczęła się oryginalna era zgrzytactwa. Serializm. Tatatatatata... ta. CKM, rkm i inne takie. Są i arcydzieła zgrzytacze. Sam miał tego wyżej uszu, czyli złapał się na swoją pułapkę, gdy wrócił do ładniutkiego systemu dur-moll. Ale jego epigoni, ci bezkompromisowi piłowacze deski, ci walacze szynowi – oni nie odpuścili. Nadawali temu różne ponętne nazewnictwo, ale zawsze chodziło o to samo – dużo uczonej teorii – nic muzyki.

 

A na koniec ten dziwny kartkowy wymysł – jakoby już wszystko było konsonansem. Czyli mamy tylko biały. I popróbuj z tego sklecić muzykę. Jak nie obrócisz kartki – pusta kartka. Cóż za sympatyczna metoda pisania. Nic na niczym. Ale efekt tego jest szokujący – ultrazgrzytactwo. Wystarczy podgrzać nad ogniem - krematoryjnym albo stosu... atomowego - i wyłazi całe utajone paskudztwo - czarne na białym.

 

A może już klasycyzm zwariował i malował białym na białym? Ale jak? Jak? – pytam. Może dodał wymiar i kartka stała się trójwymiarowa. Kartka zawsze jest trójwymiarowa, bo nie słyszałem o kartce nieskończenie cienkiej, ale cienizna w muzyce to norma. I wyszła płaskorzeźba, albo, o zgrozo, rzeźba. Jak umyte z polichromii arcydzieła z antyku. Cóż za oszczędność formy, cóż za elegancja antyklasyczna. Ale o tym innym razem, bo to inny wymiar.

 

Białym na białym nie nagwazdrasz nawet konturu. Chyba, że przyjmiemy, że i biały ma odcienie, jak wizytówki japiszonów. Cóż za wyrafinowanie formalne, formalnie z przyjęcia z wręczania sobie premii za spapranie światowej gospodarki. Ale przecież taki bezkompromisowy jazgot to jest zupełnie antysupermarketyzm. Ale, moi mili melomaniacy, jakim cudem jeszcze określacie się zaszczytnym mianem melomanów, skoro w takiej muzyce melodia zdechła? A może nowe wam nadać zaszczytne miano – dysonasanów. Drodzy dysonsani, albo dysonansanie, każdą muzykę można puścić z głośników w hipermarkecie – nawet Jana Sebastiana Bacha. Czego i wam życzę i sobie szczególnie przy kupowaniu chleba, bo Bach był ponoć z piekarzy – i to z Czech. A tam dobre pieczywko pieką, prawie jak w Polsce. Nie dziwota, że elektor saski, sprzedawczyk i złodziej, ale król Polski, zatrudnił Bacha na wypiekarza muzycznego. Taki pieczeniarz przywoływał mu polskie chlebki i bułeczki nawet w Dreźnie.

 

A może wy konsonansanie, bo wszystko się skonsonansiło? Olaboga! Do re mi fa sol la si do. I do. Na co to nam przyszło. Biedny równo natemperowany klawesyn. Czy nie wiecie, że czysty jest tylko jeden interwał – oktawa. Nic innego, tylko oktawa w systemie temperowanym. No, może półton... ale on zawsze jest brudny. Fuj, brudny półton. A co z mniejszymi interwalikami? Te to dopiero brudasy. Ale macie czyste myśli, moi konsonansanie, dysonansanie – czy jak was zwał. Dość tej neologiki. Zatęskniłem za prostą logiką formalną. Autor zatęsknił.

 

Idzie sobie z pleneru, bąki bzykają, wróble tarzają się w piachu, skowronek skowroni. A wrony latają, wyjadają styropian spod oderwanej kratki wentylacyjnej, o białą gorączkę przyprawiając właściciela domu. Wzrost ich domów to ruina jego domu. Nie dawajcie wiosną ptakom słoniny, ani ziarna, ani chleba – wystawcie im na długich drągach kawałek styropianu, to może oszczędzą wasze domy. Na wyściółkę, na kołdrę. To muzyka. Niech się tam tulą do woli. Ot gniazda na wietrze. Wziął kamień. Ale delikatnie rzucił, muzycznie, w ścianę. Po co ptakom pióra wydzierać z ich wrzaskliwym skooo-wronieniem. Odezwał się kartoniasty odgłos docieplonej ściany. Wrony i gawrony odfrunęły. O, takie coś nagwazdrać muzycznie, napacykować formalnie, tonalnie albo jakoś. A nawet bez żółtego, albo bez białego. Rysunek i tak zobaczy ciekawy melodii miłośnik. Ale będzie koncert.

 

 

 

Andrzej Marek Hendzel