Gdybym
odbierał swój procent od każdej złotówki
zdziwienia na mój widok, to już dziś byłbym większym
Krezusem, Gigesem niż niejaki Bill Bramki. Jak może
nazywać się spec od naciągania ludzi na słowa
bitowe? Bramka to podstawowy element cyberświata –
inaczej przerzutnik dwustanowy.
I
tak, jak kto robi oczy na to, co ja robię, to niechaj
będzie bodaj jak w uczciwym filmowym interesie pięćdziesiąt
na pięćdziesiąt. Jak na Dzikim Zachodzie. Umowa.
Jedna złotówka dla niego – dla niej, a druga dla
mnie. Wtedy bodaj przejrzy na jedno oko.
A
co do skrajności.... A co by było warte życie bez
popadania ze skrajności w skrajność. Jak śpiewa dość
już w sumie oklepany, ale i tak ciągle interesujący
zespół z podpiwniczenia pod sceną a z optycznym
wywietrznikiem z widokiem na podeszwy i z książką
w garści:
A
po nocy przychodzi dzień,
A
po burzy spokój.
Wszystko
zbudowane jest ze skrajności. Szara masa, szaraki i
inne dewianty siedzą w strefie światłocienia, bo im
tak jest wygodnie. Nie widać ich mimikry w tym
przydymionym półświatku. Ale Leonardo da Vinci
opracował technikę rysunku z minimalnym światłocieniem
już kilkaset lat temu. Czemu zatem dalej tkwić poza
granicą kreski? Świat komiksu jest wyrazistszy niż
myślenie ogółu. Krecha – aż miło.
Szarzyzna
wybzdycza także na takie rozmyte logiki jak
impresjonizm czy ekspresjonizm. Te rozpływające się
barwy, kontury nakropione bez ładu. A każdy kto
widział aparat wzrokowy – chociażby siatkówkę
oka – wie, że tam zawsze na granicy widzialności
jest zespół drobniutkich plamek. Czy to w siatkę
manipułów rzymskich jak piksele w cyfrowym aparacie
fotograficznym czy kamerze, czy w czymś bardziej zbliżonym
do natury.
Gdy
ktoś lubi tkwić w niewiadomym, jak pluskwy w szwie
ubrania w trakcie wojny, albo innej zarazy, to jego
problem. Ja lubię zdziwienie ludzkie, jako czynnik
napędzający postęp. Nie postęp w sensie – mieć
więcej gadżetów i zdehumanizować się zupełnie.
Ale postęp jaki widać w myśleniu, nawet jeśli ktoś
uprze się, że kanibal z jaskini miał równie
szlachetne tryby postępowania jak on sam. Człowiek
współczesny, ten kanibal wszechczasów, w
rzeczywistości potwierdza taką teorię.
Norma
Jean zmęczona seksem jak współczesne wcielenie
bogini Isztar - opiekunka prostytucji świątynnej -
ma w sobie więcej z człowieka, niż szara pleśń półcienia.
Zabobon, który ucieleśnia, jest lepszy niż myślenie
tłumu, które przypomina jedynie filozofię walca
drogowego. Śpiewać nie umiała, ale wyśpiewała się
na śmierć. Jest jak stare, szlachetne języki
programistyczne, cały proces trzeba wklepać, linijka
za linijką. Nie ma typów klasowych, modułów i
obiektów.
Dziś
byle robak wykreuje się na pierwszego w swej klasie i
robi miny, jakby był Słońcem w jego pierwszej
osobie. To jest niebezpieczne, bo to tworzy mnóstwo
nijakości o poziomie cegły w murze. A klasa jest
tylko jedna – człowiek. Człowieczeństwo więcej
jest warte niż korony cesarzy i królów. Cały
despotyzm Świata niczym jest wobec pojedynczego człowieka.
I
czego tu się bać? Słońca? Słońce jest niegroźne,
choć dzieją się na nim stale procesy, które dziejąc
się na Ziemi, byłyby katastrofą unicestwiającą
jej byt na zawsze.
A
muzyczne robactwo, siedzące gdzieś po kątach swojej
wyobraźni zasługuje na to, co je spotka. Automaty
zastąpią je kiedyś prędzej czy później. Tego
procesu zatrzymać się nie da. Chyba że Słońce
wkurzy się na ten zadufany pyłek na jego orbicie i
zdmuchnie go, jak świeczkę.
Jak
mawiał Schopenhauer, bat przydaje się na taką
pannicę muzyczną – rzekomo Ziemię. A w każdym
razie planetę. Podsumujmy to wierszykiem, bo dziś
koniec roku, i to ponoć Starego Roku. A kiedy wypada
wpadać w skrajności jeśli nie na koniec takiego
ustrojstwa?
Batem i batutą
Wie
każda muzyczna szmata,
że
na nią trzeba bata.
A
że ma myśli zatrute –
To
Spohr wymyślił batutę.
I
teraz pędzi jak z buta,
bo
ją pogania batuta.
I
tyle na ten Stary Rok.
Bat i batuta. O naturze plików wsadowych *.bat w
innym miejscu i innym razem.
Andrzej
Marek Hendzel
|