A+ A-
    Wydawnictwo Oficyna

    Dziennik Muzyczny

    Strona główna
    Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik MuzycznyRecenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
    Poprzednia

    Wpis Dziennika Muzycznego numer 263

    Następna

    Koszalin, 30. 08. 2024 r.

     

     

    Byle tylko coś o muzyce. Sprawdzałem stare wpisy do Dziennika Muzycznego z pierwszych lat prowadzenia go. A minęło już sporo lat, bo Dziennik Muzyczny ma ponad piętnaście lat, odkąd w impulsie chwili powstał. Były i lata przerwy. Już sam nie wiem, czym spowodowa­ne.

     

    Muzyka napędza ten Dziennik. Czy ta sama, która leci z głośników przejeżdżających aut z pootwieranymi oknami, gdzie właściciel a czasem tylko kierowca samochodu, dzieli się ze wszystkimi swoją muzyczną świadomością? Albo, gdy pijany sąsiad albo przygłucha sąsiad­ka puszcza z radia jak leci tę sieczkę. Jakby rywalizowali w głupocie. Taki muzyczny wy­ścig. Może to wyścig pokoleń. Jak mówię, przeglądałem stare wpisy do Dziennika. Czytelnik pewnie się zastanawia, czemu kilka lat temu usunąłem cały niemal blok wpisów. Zostało tyl­ko trochę z lat od 2009 do 2011. Z 2012 roku nie ma żadnego wpisu. Cóż, planowałem wy­dać Dziennik Muzyczny w wersji książkowej. Tyle tam tego wymądrzania się, że chyba za­służył na opasłe tomisko zarastające potem kurzem u kogoś na regale, albo może za wzorem Schopenhauera posłuży jako podstawka pod monitor. Tu poleciałem. Nie? Monitor u szwab­skiego pseudofilozofa? Istotna jest, przynajmniej dla niemieckich autorów, sama podstawka. Idea podstawkowa – owa platońska podstawkowość. Niewidoczna jak muzyka. Nawet bar­dziej – chyba, bo muzyka wypełnia powietrze, przenosi się przez przewodnictwo kostne, nie­sie ją nawet woda, skała i ściany z betonu od przemiłych sąsiadów, owładniętych dzisiaj mu­zyką, jak nałogiem nikotynowym. A idea, to przecież po prostu pomysł, pędzi gdzieś w prze­strzeni. Pewni jesteście? Nie potrzebuje Ducha, duszy albo przynajmniej odpowiedniej liczby sprawnych neuronów w mózgu? Czyli musi mieć przestrzeń, by egzystować, która jest nośni­kiem myśli. Czy, dajmy na to, próżnia kosmiczna taka jest? Da się nią przegonić myśl? Po­wiecie – falą elektromagnetyczną. Zatem sobie jeszcze trochę pofalujmy.

     

    I tak sobie rozważałem o tym a tu, patrz, minęło piętnaście lat. Wyciąłem, zatem, te teksty ze strony Dziennika Muzycznego, by były dostępne tylko w wersji papierowej. Po co ktoś miał­by kupować książkę i po co mu ona by była, gdyby miał to na tacy na stronie? Po co? Książ­kę można czytać przy świecy, przy latarce a nawet przy kominku. Ktoś powie, laptopa też i komórę. Dobry dowcip. A jak Ci bateria siądzie, to wtedy jak? A książka, o tym pisałem gdzie indziej, jest odporna na wyłączenie prądu. Jest dzień, jest książka, jest wola przeczyta­nia jej i dowiedzenia się, co ten Hendzel nawypisywał, na czym go można przyłapać. Na przykład – na łącznej pisowni „nawypisywał”. Na nadmiarze neologizmów. Zupełnie nie dla muzyków. Na nie utożsamianiu muzyki z muzykami. Na bujaniu w obłokach, zamiast trzy­mania się w świecie ściśle określonej teorii. Muzyka i jej teorie. Nic to nie jest warte. Te teo­rie.

     

    Może zachęciłby mnie jakiś głos od ludzi: „Wydaj ten Dziennik Muzyczny i nie smęć.”. Może jakiś wydawca sam by to zrobił, zaryzykował, promował i pozbywałby się potem sta­nów magazynowych sprzedając i to z zyskiem egzemplarze Dziennika Muzycznego. Żyjemy w Polsce. Tak mi się czasem zdaje, bo miewam i w tym względzie wątpliwości całkiem nie­muzyczne. Czyli, to jest ta sama muzyka, co u pospólstwa? Jeżdżącego, pijącego i na złość robiącego bliźniemu. Ten dziki pęd do muzyki, gdzie muzyka jest traktowana jak wycior albo bariera potencjału, jakieś pole siłowe czy zatrzask medialny, społeczne uwstecznienie się do roli wypluwacza (cudzej) muzyki ze środków elektronicznych. To nie jest rola Dzien­nika Muzycznego. To tylko zwykła życiowa uciążliwość. Opowiadała mi jedna właścicielka domków letniskowych, że dzisiaj oni (w znaczeniu turyści) nie dzwonią, by nie narazić się na konieczność rozmowy, zamawiają lokum przez internet, najlepiej przez specjalistyczny por­tal, gdzie prawie nic nie trzeba napisać, bo są formularze a po przyjeździe siedzą przy na cały głos włączonej muzyce i spokojnie sobie do siebie milczą. Oto fajerwerk muzyczny. Gdzie indziej słyszę u kowala w kuźni, jakby ktoś ćwiczył riff-y na gitarze a to leci z płytki taka lekcja riffowania. Kowal ma łapska wytatuowane, to oczywisty przedsmak dla przyszłego gwiazdora rockowego. Łapa taka, że uda skoczka narciarskiego przy tym to jak żabie udka. I ten sobie w kniejach, gdzie postawił sobie ten barak z falistej blachy jako kuźnię, uprawia poletko marzeń, że może jednak, zamiast walić w ten rozżarzony metal i huczeć tak, że tacy kochani sąsiedzi od kolumienek w oknach zaklęliby go na śmierć, miałby być wirtuozem gi­tary.

     

    Puściliśmy wodzę fantazji. I niczego nie zmyślamy. Wszyscy są przecież owładnięci pasją muzyczną. Lubią się narażać na śmieszność. Nie mając nic do powiedzenia w muzyce, czy w czymkolwiek, chcą zapełniać przestrzeń hałasem, który dla nich jest ich azylem. Pamiętacie pastisz Jerzego Dudy-Gracza „Babiego lata”? Radyjko tranzystorowe i napis „Love” na ko­szulce wylewającego się zewsząd chiposia. Czy to jakaś nowość? Dziś każdy ma to piszczą­ce pudełko, może słuchać nawet arii królowej nocy. Usypia tym swoje niemowlę, budząc po­zostałych pasażerów pociągu. Nie może? Jest: wolność, indywidualizm i prywatność. Lanso­wany jest inny model życia. Inny? Czyli jaki?

     

    W istocie jesteśmy bardziej zunifikowani niż chińskie społeczeństwo w czasach rewolucji kulturalnej. Nie trzeba jednakowych mundurków. Każdy ma swoje pudełko, obojętnie jakiej firmy, w zindywidualizowanym (przemysłowo tłuczonym na masową skalę) etui i każdy w sposób całkowicie zunifikowany ulega pewnym typom zachowań komórkowych. Idzie w sposób identyczny jak inni komórkowcy, pisze tak jak inni od komórki, myśli jak pozostali użytkownicy komóry. Czy aby na pewno „użytkownicy” a nie komórka jest użytkownikiem tychże? Powiedziałbym „ludzi”, ale wybaczcie i Ty, drogi Czytelniku, tłum widzę i słyszę, ale ludzi nie.

     

    Czy muzyka może coś z tym zrobić? Jakoś to zmienić? „Nuty wolą tańczyć solo...”, jak to przełożył chyba Wojciech Młynarski z Włodzimierza Wysockiego, który tak ganił śpiew w chórze. Jednakże, czy nie lepiej by było, gdyby ci ludzie śpiewali w chórze, w chórach, w chórkach i zespołach wokalnych, niżby puszczali tę plwocinę muzyczną z elektronicznych pudełek? Może by im coś zostało w mózgach, w sercach i w tej nikomu już niepotrzebnej du­szy. Ludzi z tymi pudełkami powinniśmy zacząć nazywać pudełakami. Są zagrożeniem dla nas wszystkich i dla naszej upadającej kultury. Wysocki dzisiaj napisałby raczej: „Nuty mają frajdę wielką, nie wychodzić przez pudełko...”. To jednak gdybanie, bo może jako urodzony w zamordyzmie Rusek akurat w pudełakach upatrzyłby sobie szczyt tego nowego modelu ży­cia? Różni aktorzy, powołujący się na przyjaźń z nim, trwają z uporem w tym świetnie przez żydów wymyślonym zamachu na wolność osobistą, duchową i umysłową, ale i wprost fi­zyczną, który roznosi po Świecie ta zaraza pudełkowa poprzez pudełaków. Zaczną ich kiedyś chować z obciętymi głowami z komórą w jamie ustnej.

     

    Ktoś powie: „Czemu tyle jadu jest w tym tekście i co Ci, Hendzel, zrobili ci biedni chorzy lu­dzie?”. Gdybyż to była choroba, że wystarczyłoby podać komuś jakąś tabletkę, wcisnąć czo­pek albo wlewkę wkropelkować, to jakoś to można akceptować. Ale tu dokonuje się zamach na człowieka poprzez wyniszczenie jego wnętrza duchowego i umysłowego. I to za sprawą pudełka cienkiego jak naleśnik, które stało się sztandarem, ołtarzem i modlitewnikiem pude­łaków. A muzyka? Muzyka może, chociaż ona, ich wyleczyć, jeśli się jej poddadzą i przesta­ną tworzyć aurę autohipnozy pudełakowej. Jednak to wymaga wysiłku a pudełaki wysiłku nie lubią.

     

    Ciągle wierzę w ozdrowieńczą moc muzyki. W jej oczyszczający potencjał. Gdybym w to nie wierzył, nie napisałbym ani tego tekstu, który zaraz stanie się wpisem Dziennika Mu­zycznego ani nie prowadziłbym tego Dziennika Muzycznego. Nie mówiąc już o innych prze­jawach muzyczności w moim wydaniu a nawet wykonaniu, za które lecą na mnie cięgi przeróżnych wszystkowiedzących dyletantów muzycznych. Na nich się nie oglądajmy i po­ganiajmy wielbłądy. Nawet ich porykiwanie, przy opiniach tej ciemnoty muzycznej, to mu­zyka czysta.

     

     

     

    Andrzej Marek Hendzel

     

    Do góry