Dziennik Muzyczny
Strona głównaWpis Dziennika Muzycznego numer 271
Koszalin, 23. 09. 2024 r.
Dziś zszokowany jest kto inny niż prowincjusz. Dziś życie płynie jako postgisbergowska popłuczyna, która w konsekwencji swego zepsucia dała twórczość ze sztucznej inteligencji. Oni mieli szokować opasłego mieszczucha i z tego wyrosła muzyka lat sześćdziesiątych, i późniejsze dzieci roślin.
Kwiaty to organa płciowe roślin. Wszystkie odłamy muzyki popularnej to szczyna po tej żydowskiej pisaninie. Do czego ona miała służyć? Miała uśmiercić bigotów, rozczesać i wyczesać kołtun? Świat miała uleczyć z hipokryzji? Twierdzenie, że zaprowadziła jakąś rewolucję obyczajową, to taka sama prawda jak to, że ruskie armie nie gwałciły kobiet we wszystkich krajach przez nie podbitych. A Amerykanie nie gwałcili? I cała reszta? Tacy byli prawi i bogobojni? Przyszli mordować, palić i gwałcić - i nie gwałcili. A rozpasanie obyczajowe po wojnach to oczywiście mit? I dla Amerykanów w latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych wyuzdanie to była jakaś nowość? Ich tatusiowie jak sobie poczynali w Europie i Azji? Takie niewiniątka. Ten cały zamęt pseudorewolucyjny miał na celu wyłącznie zniszczenie resztek przyzwoitości u młodzieży i to nie tylko amerykańskiej. Ciekawe, że dla żydów z Europy środkowej, którzy uciekli stąd po wojnie jak Milosz Forman, albo za czeską pisownią Miloš, autor w końcu kultowych filmów o muzyce, albo z muzyką w tle, jak chichrający Mozart albo jego wcześniejszy film fryzjerski o włosach… Dla tych żydów kreowanie w Ameryce antyamerykańskiego sposobu zachowań płciowych było realizacją ich w istocie lewicowych poglądów lub inspiracji swoich mocodawców ze Wschodu. Rozlewanie tam w sumie bredni czerwonej rewolucji. A u nas, paradoksalnie, te same obyczajowe zmiany były dla systemu totalitarnego zagrożeniem. Jeśli zatem cała ta rewolucja obyczajowa to skutek agresji Wschodu na Zachód, to odbiła się czkawką na Wschodzie i w Środkowej Europie tym, że zrujnowała ten system zamordyzmu. Zamordyzm musi się na czymś opierać. Ma swoją chorą moralność. Odrzucił religię i Boga, ale uciekając od tradycyjnej obyczajowości, zatraca jakikolwiek pewny fundament istnienia. Tapla się we własnych ekskrementach. Nic mu nie pozostaje, jak tylko upaść.
I tak się stało. Lata sześćdziesiąte dały Światu jednak wiele bardzo ciekawej muzyki. Muzyki, która zapładnia umysły wielu do dzisiaj. Jej przemożny wpływ na kulturę muzyczną trudno przecenić. Jednakże to przebrzmiałe treści muzyczne, które mają wartość już tylko historyczną. Pomimo swej ciągle atrakcyjnej otoczki, dość ciekawych zwrotów formalnych, bogatej melodyki, w istocie to banalne utworki, które przygasają coraz bardziej. Czemu? Obyczajowość, którą zmieniły, poszła w swym rozkładzie tak daleko, że młodzież słucha teraz wyjątkowego chłamu. Bzdurnych, płytkich i komercyjnych kiczy. To powszechne zjawisko. A ta ilość rodzajów i typów muzyki, to objaw totalnego rozpadu. Czy w muzyce Baroku też jesteście w stanie wymienić aż tyle gatunków muzycznych, ich przeróżnych wariantów? Przecież to by były oczywiste nonsensy. Jeden gra to samo na gołej gitarze a inny zagra to na przesterowanej i po drodze powstaje nie dwa gatunki muzyczne a kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt, bo wystarczy, że ktoś ustawi potencjometr przesteru ciut inaczej niż inni, a już jest odkrycie Ameryki. To muzyczne bańki mydlane, by powstawały fałszywe tożsamości fanatyków skupionych wokół tak ustawionego potencjometru. I już branża gadżeciarska, koszulkowcy, naszywkowcy i wszelkiej maści pasożyty, tłuką milionami przeróżne bździny naszpikowane symboliką tego ustawienia potencjometru. Nie idźmy dalej w te stronę, bo zaraz jakiś żyd podchwyci i na koszulkach motocyklistów pojawią się potencjometry powielone w przeróżnych kolorach, by dalej dzielić ludzi na takich i owakich.
To ma być muzyka? Jakby tak ktoś grał tę samą kompozycję na szpinecie, klawikordzie, klawesynie i potem fortepianie to za każdym razem wykonuje inny rodzaj muzyki? Zmiana instrumentu tworzy nową muzykę? Kto w to wierzy? Małpy i krokodyle? To łatki, by pewna grupa ludzi czuła się lepiej w otoczeniu podobnych do siebie jak w plemiennym stadzie przy ognisku, gdy tupią i buczą w akompaniamencie bębnów, gdy zżarli właśnie przedstawiciela innego plemienia. Odkąd takie kanibaliczne przesądy stały się treścią muzyki? Od kiedy Allen Ginsberg napisał te swoje skowyty i wypełnił przestrzeń bździną deprawacji. Żadnego to rock and roll'a nie stworzyło. Żadnego rocka, popu. We wszystkich ich odmianach i deformacjach. Po prostu, żyd sprytnie przekazał treści, które zdeprawowały młodzież, by żydostwo powiększyło swoje władztwo. Chęć posiadania ludzi jako rynku, to istota tego procederu.
Czy krytykuję tu twórczość? Napadam na poetów, których gdzie indziej bronię? Sam jestem poetą i po co miałbym atakować innych? Czytałem te wierszydła. Widziałem ludzi, na których miały one wpływ jeszcze w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku. Widziałem, jak się staczali. Czyli negatywny wpływ tej twórczości ciągle u nas traktowanej jak owoc zakazany, bo wydań krytycznych prawie nie było. Pominę te, które są dostępne. Wydane jakby farba się w drukarni skończyła na drukowanie na lewo podziemnych plakatów. Wielka światowa manipulacja wpychanie się żydostwa do treści muzycznych. Na każdym kroku pełno wymachiwania tą marynarą, która zaczęła się tak dobrze sprzedawać po tym przewrocie muzycznym. Poruszanie nieistotnych treści. Ciągły harmider wokół nieistotnych spraw, aby ludzie zajęli się błahostkami, a w tym czasie dali spokojnie żydom się bogacić.
Wszyscy wiedzą, jaką rolę odegrało żydostwo w historii muzyki popularnej od lat pięćdziesiątych i na Zachodzie i u nas. To są sprawy, którymi żydzi sami się chwalą, pysznią się tym, kto i u kogo był menadżerem. Jaki mieli wpływ na tego lub innego twórcę lub wykonawcę. I jaki twórca lub wykonawca jest lub był żydem. To żydom spędza sen z powiek, jak przyczynili się do niszczenia zwykłej przyzwoitości. Nie mają przy tym wyrzutów sumienia, bo sumienie to kosztowna fanaberia dla takich. Wolą kasę trzepaną na głupich – w ich mniemaniu – ludziach, których udało się otumanić.
Czy muzyka coś zatem zyskała na tych przewrotach? Sam byłem i jestem zafascynowany wieloma utworami z tamtej zamierzchłej epoki. Ale słucham tego bez zacietrzewienia fanatyków. Jest to jest. Leci sobie, płynie i o czymś opowiada, co nie ma dla mnie obecnie żadnego znaczenia. Widzę Świat zupełnie inaczej, niż chce żyd, bym go widział. Żydom ten ogień też się nie opłacił, bo to ogień, który trudno utrzymać w ryzach. Można się nim poparzyć albo spłonąć w nim jak w każdym, który wyrwie się spod kontroli. Tu żadne grzeczności nie pomogą.
Trzeba wielkiej inteligencji, by połapać się w tym wszystkim. Nie zamęczyć ludzi opowiadaniem o tym lub owym twórcy, zespole czy gatunku muzycznym. Jednak są tacy, którzy bez tych podziałów ciągle dla nich żywych pogubiliby się w rzeczywistości do tego stopnia, że można się obawiać o ich zdrowie i życie. Zatracili się kompletnie w tych modach, często dawno minionych. Co zrobić? Nie nawracajmy ich. Opisujemy tylko wpływ na muzykę kiepskich wierszydeł, które kiedyś za sprawą sprytnych zabiegów marketingowych a w tych zabiegach rynkowych żydzi są najsprawniejsi, stał się zarazą w muzyce.
Czy chcemy ponownie ulec tej pladze? To się nie ziści, bo ludzie się zmienili. Mają dziś swoje bakcyle, które ich trawią bardziej skutecznie niż jakiś rock and roll. Ginsbergowców też nie nawracajmy, bo to liście na wietrze. Nawet nie płatki obeschłych kwiatów. Co ma przeminąć, przeminie. W skale się nie utrwali.
Andrzej Marek Hendzel
Do góry