Dziennik Muzyczny
Strona głównaWpis Dziennika Muzycznego numer 274
Koszalin, 14. 10. 2024 r.
Dzisiaj pojechałem po kapodaster. Niestety, były tylko chińskie. Nie, dziękuję, postoję. Ale wziąłem do ręki czeską gitarę. Znanej firmy. Bardzo dobry instrument. I wszedł jakiś gość, co chciał robić za licytanta. Nazwisko znam, ale czy tu od razu wypada walić po nazwisku.
Kupował struny. W sumie jak ja. Nie było tego, co chciałem. Kupiłem argentyńskie, z uwagi na tego ich prezydenta, co na każdym kroku dowala teraz establiszmentowi (celowo po polsku) finansowemu na całym Świecie. Ale daje. Niektóre rzeczy to oczywiste kocopały, ale w jednym się z nim zgadzam: państwo opiekuńcze – rozdawnicze – to zaraza i nieszczęście dla ludzi, zawsze naród wpędzi w biedę. Na takie eksperymenty nigdy się nie gódźcie, to samobójstwo. Robili na nas ten ich socjalistyczny eksperyment na ludziach, to zbrodnia. Ludobójstwo na gigantyczną skalę. Dlatego kupiłem argentyńskie struny. Argentyńczycy znają się na muzyce. Ich folklor jest jednym z najlepszych na Świecie. Prawie tak dobry jak nasz – polski. Ale o tym dużo mówić. To innym razem.
I ten od tych strun, tak gadka szmatka, zaprosił mnie na jakiś wieczorek poetycko-muzyczny. Dawno temu byłem tam, gdy przyjechał pewien profesor późniejszy minister. Cóż, nie zgadzałem się z nim w wielu sprawach, ale na taką śmierć nie zasłużył. Tu jego koledzy partyjni poszli za daleko. Załatwiłem sprawy i pojechałem na ten wieczorek. A tu jak w „Rejsie” Piwowskiego. Owszem zapraszający mnie, był miły, wymieniliśmy się za moją książkę jego płytą. Jak dwaj na drodze, polski żołnierz (albo niby polski) i ruski sołdat. Nie planowałem tego. A tam idzie z tej mini estrady to coś. Buczy jakiś. Jakby mu kazali siedzieć na beczce z prochem. Gitara chodzi, jakby zbliżyła się na zbyt niebezpieczną odległość od ogniska. A tu ogniska nie ma. Czytają te wiersze o Bieszczadach. Zupełnie tego nie czuję. Skończyło się, wstałem i wychodzę.
Wziąłem wodę w barze. Zaschło mi w gardle od tego przedstawienia. Bo wykonawcą okazał się największy chwiej Koszalina, człowiek, który zawiadywał jedną partyjką, która udaje ludową i potem ze wszystkimi zabawkami przeszedł do lokalnego złodzieja. Rządzą teraz całą gębą. Nasze miasto to ma pecha do takich ludzi.
Wróciłem do siebie. Włączam tego CD-ROM-a. Już, myślę sobie, wyobrażam sobie, co tam usłyszę. A tu… Miła niespodzianka. Cofnęliśmy się do XVI-XVII wieku. Jakbym słuchał Pękiela. Nie znam tej tabulatury. Utwory są słabo opisane na płytce. Ale nie było męczenia. Nawet nie duszenia kota, bo co komu kot zawinił, ale tego partyjnego buczenia. Tu muzyka słodko dobrnęła do końca. Nie raziła. To miła odmiana na tle tego koszalińskiego skisłego warkotu. Dotarła tu i się chyba osiedliła z dalekiego Wrocławia a to też piękne staropolskie ziemie jak Koszalińskie.
Nawet, jeśli się ktoś obrazi, to nic mnie to nie obchodzi. To wszystko bajki, wymysły, pic na wodę fotomontaż. Kto przy tym był? Kto to widział? Podłączyłem gitarę poprawioną wczoraj. Tak, robiłem ją w niedzielę. Matka Boska tak sobie zażyczyła. Zwyklaka, z niskiej półki. Może trochę przesadzam. Z tej na wprost oczu. Po poprawkach brzmi jak marzenie. Chodzi jak burza, nic nie brzęczy, akcja strun to czysta poezja. Nawet ten czeski instrument wymaga niewielkich korekt, bo aż tak dobrze nie chodzi jak ona teraz. Piec – prawdziwy Jackfeel – Jacka Kafla – geniusza gitarowych wzmacniaczy lampowych. Człowieka w Polsce zmarnowanego, ale cenionego w Świecie. Szczególnie w świecie bluse'a. Jego wzmacniacze buczą, ale jak się walnie w gitarę, to ilość alikwotów, które to wydobywa, jest niesamowita.
Czy ten tekst jest o muzyce? Ale owszem. Czemu nie? Wszystko jest o muzyce, ale niektórzy bardziej niż do muzyki nadają się na babcie klozetowe. Na Jurgieluszki kina polskiego, jak je żyd wymyślił i żyd nakręcił. Niech kasują od wejścia. Ich prawo do ich koncertu. Nie mam nic przeciwko babciom klozetowym. Byleby to nie nazywać muzyką a nawet muzyką konkretną. Niech to będzie muzykowanie przy ognisku bez ogniska. Bo ogniska nie stwierdzono.
Czyli w sumie wszystko zgodnie z tradycją tego miejsca. Profesor Jan Szyszko w grobie się przewraca. Jego szkoda. Te burasy, tu obrażam buraki, bo burak dla nich to określenie-zaszczyt, które go wyprawiły na tamten świat, odpowiedzą jeszcze za to. Nie unikną kary. Jak nie od ludzi to od Boga. Bóg to wszystko widzi. Mili ludzie w tym lokalu. Grzeczni i uprzejmi. Każdemu polecam, kto zawita do Koszalina i zabłądzi w okolice zaniedbanego budynku Poczty Głównej.
Andrzej Marek Hendzel
Do góry