Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 26. 04. 2009 r.

 

 

   

O mądrości ludowa, ty żeś nas sprowadziła na te manowce. Tobie będę dzisiaj śpiewał, choćbym samemu musiał wymyślić tę przyśpiewkę. I sam ułożę słowa.

 

Jechałem wzdłuż szpitala. Tam zawsze trzeba zwolnić, bo nigdy nie wiadomo, kiedy znagła wyskoczy karetka pędząca do bliźniego w potrzebie. A i ludziska walą jak dziadowski bicz nad głowami koni i furmana. A ja nic tylko śmigam. Widziałem już nie jednego, który tą drogą grzał i ze dwie setki swoich koników na godzinę. Stado kowbojskie, stado jaguarów na prerii. I nie zwolniłem.

 

Ale w ostatniej chwili przyszło opamiętanie, bo widzę idzie trójka ludzi. Tatuś i mamusia... i dziecko. I nagle, co widzę? Rodzice hyc na chodnik, a maluch został na jezdni. Hamulce zapiszczały jak mysz pod miotłą, ale stanąłem. Wiadomo to takich, czemu dzieciaka na ulicy zostawili. Idą do szpitala dziecięcego, to może wykalkulowali, że taniej będzie im na ulicy chłopca porzucić, a nuż jakiś głupek kołami pozbawi ich kłopotu. Obejrzałem się już w nerwach jak w jakiej pajęczynie poowijany. I jadę. A tu znowu jakiś bliźni zastawił lewą stronę na skrzyżowaniu i nic nie widać. I ruszyłem.

 

Boże co ja tak jadę jak trzydniowe zwłoki, czuć na całą okolicę. Żeby choć do chłodni to położyli, żeby nie waliło. Nie zachowałem, mój ty Jezu, zasady ograniczonego zaufania do bliźniego i mało katastrofy nie spowodowałem. Na szczęście jechał rozumny bliźni i nie tłukł auta dla wyłudzenia odszkodowania. Zręcznie hyc i uniknął zgrzytu.

 

„Co ja tak jadę dzisiaj jak ta lebiega jakaś?!” – cofając się trochę, ale już spokojnie zwracając uwagę, czy komu na nos nie najadę liternictwem auta. Ale ruszyłem. Jadę kawałek i widzę to targowisko na placu. To do niego postanowiłem powrotną drogą zadepnąć. To pewnie ta myśl wzniosła poniosła mnie tam, tak że mało arii jakiejś nie spowodowałem na ulicy. Bijąc się w pierś, uiściłem cztery razy za drogo panu w odblaskowej kamizelce. „Zdzierają jak w Poznaniu pod dworcem.” - pomyślałem.

 

I idę trawnikiem, niech mnie który pogoni. Zieleń służy do deptania. Jacyś na polnej drodze sprzedają stoły i krzesła. A na nich drewniane okładki. Jakby książki. Wziąłem to do ręki i co widzę? W środku album na zdjęcia. Na wierchu wypalone jelenie. „Jak się ma pomysł, to dalej będzie.” – skonstatował pan, który to sprzedaje. „Pod warunkiem, że się nie mieszka w Polsce, gdzie nikomu pomysły do szczęścia nie są potrzebne.” – odparłem i porzuciłem jelenie i resztę rogacizny.

 

Zatem wchodzę w te aleja straganiarstwa. Metodycznie, jak optymalny algorytm do przeszukiwania zasobów. Znam ten plac na pamięć, tu kiedyś odbywały się sławne dożynki. Długaśny i kiszkowaty. Trzy alejki obskoczę w try miga. O tu jakiś pan sprzedaje noże pseudokomandoskie. Żelazo to chociaż – żeby to chociaż żelazo. „Rambo nie zabijał Wietnamczyków. Z resztą po co zabijać Wietnamczyków, skoro to tacy fajni ludzie?” – burczy pan od tych noży na klienta, który niczego nie kupił. A po co te noże sprzedaje? Do chleba to one się raczej nie nadadzą. A jak kto chciałby przy ich pomocy przetrwać w kniejach to szybko by jego kościec zabielał na pustkowiu. „W istocie Rambo zabijał Rusków. Może on filmu nie oglądał?” – rzuciłem zaczepnie. „Rosjanie to też fajni ludzie.” – zawtórował tym razem zaczepno-obronnie pan od noży. „Pod warunkiem, że ich czołgi stoją z dala od Polaków.” – odparłem i odszedłem grzecznie, aby pan od noży mógł dalej się zastanawiać nad istotą Ramba, który wszelako nikogo nie mordował, bo tam wszystko na niby – to kinematografia. Kto bierze to na serio, to niczym się nie różni od dzikiego człowieka, który nigdy nie będąc w teatrze, napada na aktorów. Oglądaliście „Fortepian”.

 

Poszedłem sobie. O ja naiwny jestem, szukając bodaj jednego białego kruka, który chociaż będzie sprzedawał jakieś tanie romansidła. Ale już teraz wiem, jak wygląda targowa fatamorgana. Kosmetyki wyglądają z dala jak książki. Kartoniki równiutko poukładane na stolikach. Prawie jak książki.

 

Gdzieś po drodze kupiłem skarpetki. I to przeciwuciskowe. Bo co może kupić spacerowicz targowy, jeśli nie skarpetki i to antyuciskowe, które po czymś takim wyglądać będą jakby odbyły kąpiel w błotach Mekongu. Słońce już leje. Dalej widzę: „O jest książka.”. Podchodzę bliżej, a to album z płytami do nauki angielskiego pamiętający chyba jeszcze czasy pruskie.

 

Co to jest? A gdzie rozrywki dla umysłu. Następna aleja i tak znalazłem się wśród furmanek. Jeden wielką krową z okręgiem z wpisaną trójramienną rozgwiazdą mało nie najechał mi na skarpetki. I to te ubrane. Inne czterokołowe znaki, albo inne liternictwo trój i czteroliterowe powypisywane na tych wypasach. Oto giełda samochodowa. A gdzie logika, bracie Polaku, a czemu nie samojezdna. Skąd u nas to samochodzenie? Skąd samochód? Przecież to jeździ nie chodzi. To ja i Ty chodzisz pomiędzy nimi, gdy ci na skarpetki odziane najechać pragną i mogą.

 

Nerw mi znowu zadygotał. Puszczają mi hamulce widać. Ale stoi jakiś murzyn z kontrabasem. Ale nie taki jakiś murzyn 1:1, ale miniaturowy i z żywicy. Na sprzedaż dają murzyna i to muzykanta. Zaraz mi tu kto zakrzyknie, że jakieś rasistowskie teksty walę, bo zapomniałem, że to teraz są Afroamerykanie. A skąd ja mogę wiedzieć, czy to stoi przede na Afroamerykanin, czy Afrykanin? A może to murzyn z Francji? To co, mam teraz na niego wołać Euroafrykanin albo Afroeuropejczyk. A Egipcjanie to też Afrykanie i nie są czarni. W każdym razie nie do końca. Trzymajmy się zatem terminologii: biały to biały a murzyn to murzyn. O przepraszam – czarny to czarny. Nie popadajmy w szaleństwo rodem z USA. Oni tam powariowali do cna, bo mają na sumieniu te miliony wywiezionych z domu pod pokładami statków dla niewolników. A do nas takie Murzyniątko jedzie jak do raju – samo. Ale murzyna i to z żywicy, choćby nie wiem jaki z niego był kontrabasista nie kupię.

 

Dalej było coś jakby mała stara maszyna do pisania. Futerał identyczny. „Mogę otworzyć?” – spytam. „A ja mam tu ją w ręku.” – odpowiada pan z małą harmoszką. Brzydactwo, robota tandetna. Ona była słaba, jak była nowa, to teraz tylko zapitoli. I zapitoliła, ale na starość. „E, z niej to już nic nie będzie.” – rzuciłem i poszedłem.

 

Muzyko z chodnika. Ty urodziłaś się w Koszalinie. Te ohydne zgrzyty wycyckane i wypiane, jakże zgodnie z teorią harmonii dur-moll. Muzyko chodnikowa, ostatnia twierdzo systemu funkcyjnego, ty zasiedlasz te okolice. Wszystkie stragany wyją twoim wdziękiem. Kolega kupił sobie w pobliżu mieszkanie. Sprzedający zachwalał, że cisza i do lasu blisko. Cymes. Ale była zima. Kto zimą imprezy masowe i to chodnikowe robi w plenerze? A na wiosnę urodziły się owe kwiatki. Dwa przody, każdy po dwa kilowaty z okładem stanęły mu pod oknem na rzut kamieniem. I miał ciszę, że do lasu się wyprowadzić.

 

I prawda, że ten najohydniejszy twór muzyki chodnikowej zalągł się tu. Bakcyla chodnikowego muzyka w Polsce, bo nie Muzyka Polska, złapała w Koszalinie. Stąd pochodzi najpaskudniejszy jej gen. Wstydzę się tego, ale co zrobić, miasta sobie nie wybierałem – tu się urodziłem. Może chociaż ja zrobię coś, aby zmyć z Polski to odium hańby - muzycznej.

 

Ale nie moralizujmy. Niech pitolą, jak chcą – tylko gdzie pośród tych tysięcy łbów podziały się książki? Pioseneczki na modłę:

 

Pies wodę chłepce,

A kogut kurę depce.

 

Cóż za elokwencja, ale wena. Idę dalej a tam jakiś na masce sprzedaje jakieś żelastwo. Ludzie nie podchodzą. Widzę odlew wzorowany na dziewiętnastowiecznym. Płaskorzeźba, jakby romantyczna wersja Muzy Kalliope. Ale pytam: „Za ile to?”. „To my sami odlewamy. Jeszcze trzeba, rozumie pan, piaskować i czyścić. Ludzie to sprayami malują. Takie rzeczy.”. – odpowiada jeden z jegomości. „A wie pan przynajmniej, co to jest?” – pytam. „A to żeliwo.” – odpowiada. „Ale nie... Co przedstawia ta rzecz. To Polihymnia.” – rzucam mimochodem, jakby mnie opętało. „E, nie, to nie jest żadna polichemia, ale żeliwo.” – odpowiada grzecznie jegomość. Ja na to: „Mówię panu, że to Polihymnia.”. „Ty, Zenek, rozumiesz coś z tego?” – pyta milczącego kolegi jegomość. Jego zdziwiona mina potęgowała zawiesisty stan w powietrzu. „To Polihymnia. O widzi pan tu: wieniec laurowy i pióro, atrybut pisarstwa.” – dodaję szybko. „To anioł. To takie, na cmentarzach takie rzeczy mają.” - dowala tamten. „Jaki anioł. To Polihymnia.” – odpieram przy tym żelastwie. Jegomość spoglądnął, ale widać, że go zainteresowało i pyta: „A co to oznacza to Polhyma?”. „Polihymnia, to Muza opiekująca się hymnem.” – mówię, dorabiając na siłę i naprędce jakąś zrozumiałą etymologię. Wszak co bym nie powiedział, to i tak nie zrozumieją, ale pewnie żaden znawca antyku tu zza węgła nie wylezie, bo tu węgła nie uświadczysz w promieniu wielu metrów. Przynajmniej tyle tej pociechy na tym targowisku. Leżało tam takie coś, to pytam: „Do czego to”. I nawet zdradziłem tę całą Polihymnię, aby wiedzieli, co i  kto to, chociaż w zarysie. Myślałem może, że zhandluję wiedzę za wiedzę, ale sprzedawca okazał się chytrą sztuką i nie od razu powiedział, że to przyrząd do wyginania zębów w pile. Ale komu to dziś potrzebne? „A ile za to?” – zapytałem na obchodne. „E, nie, to już zamówione.” – odparł jegomość grzecznie. Ja grzecznie odłożyłem ze słowami: „Tu kładę.” -  i odszedłem. Tłum już był pod straganem, bo na ten dialog zrobiło się widowisko. Ludziska walą tłumnie, gdy widzą taką moc przyciągania. Co znaczą Muzy!

 

O milcząca pieśni, gdybyś ty wiedziała, jakimi drogami chadzają prowadzeni przez Muzy. Cóżbyś zrobiła wobec takiego dialogu. Jak przedstawiła być to pantomimicznie? Jakimi ruchami oddać taki dialog? Taką wymianę zdań. Ale kto pamięta, że mim to był utwór literacki, a nie machany?

 

A może to nie była Muza, a jakaś inna tancerka starożytna... Wieniec, piórko... Może to od kapelusza. I właśnie. Nie opisałem najważniejszego. Widziałem kapelusz globtrotera. Wygląda mi to na wczesne lata sześćdziesiąte. Pomyślelibyście, że powiemy kiedyś o XX wieku takie rzeczy, albo – w zeszłym wieku? Pięknie upleciony z egzotycznej trawy, czy z liści jakiegoś bambusa. Nie wiem. Jakby w nim Tony Halik, albo inny Cejrowki pomyskał bo dżungli. „Ile za to?” – pytam. Sprzedawca podaje swoją cenę i dodaje: „Ja to kupiłem od Niemca.”. „Od Niemca pan to kupił?” – odparłem. „Tak, bo te inne Turki i Jugole to rzucą to na ziemię.” – dodaje. „Niemcy to jeszcze gorszy naród niż tamci.” – podrzucam do piecyka, choć słońce już zaczyna dowalać do pieca samo. „U nich skłonności do porządku widać szczególnie w tych równiuśko poustawianych baraczkach w Oświęcimiu. Wszystko u nich pod sznurek.” – dodałem. „No, tak. No tak.” – kiwa głową właściciel kapelusza. Jakaś pani przygląda się moim przymiarkom. Trochę małe to nawet jak dla Niemca. Wygląda mi raczej na Wietnam. Jaką drogę przez dotychczasowe życie przeszedł ów kapelusz? „To jeszcze się zastanowię. Pochodzę tu trochę.” – odparłem, odkładając go na miejsce.

 

Tu wyrwało mi się naruszenie optymalizacji. Bo jak trzy aleje przejść tak, aby na koniec znaleźć się w punkcie wyjścia? A w zasadzie powinno być – w punkcie wejścia. Czyli jedną trzeba przejść drugi raz. Teraz lekcja marketingu, wszak jesteśmy na rynku – choć to plac, ubite pole, na szczęście sucho albo asfalt pod nogami. Ale nie bądźmy rasistowskimi szowinistami. Pierwsze przeszukiwanie, to poszukiwanie czegoś ciekawego. A ostatnie przejście na powrót w celu lepszego ataku na wybrane punkty sprzedaży. I wracam tą aleją z kapeluszem, bo choć z Halikiem nie wybiorę się nigdy na daleki wojaż, ale może dam to do muzeum w Toruniu, do kolekcji jego ukochanej. Albo może Cejrowski wyskoczy ze mną, abyśmy razem zwiedzili dorzecze Mekongu. Taki kapelusz, płynął może ostatnim statkiem z Sajgonu zanim go zamienili w miasto Hồ Chí Minha. Potem w kufrze jakiegoś marudera dziennikarzyny dotarł do Bostonu. A tam jakiś niemiecki turysta zakupił go porządnie i dokładnie od niego, gdy ten rozpity do nieprzytomności zaczął żebrać na ulicy, gdy go koszmary nocne dusiły i to za dnia. Niemiec co jak co, ale sumienie ma czyste i to zawsze. On to jest wzorem bieli sumienia wszechczasów. Żaden asfalt ani ubite pole pod nogami targowiczan.

 

Trzy godziny czyściłem ten kapelusz po powrocie z tego brudu po Niemcu. Odkaziłem spirytusem, benzyną i wybielaczem. Przeleżał potem kilka godzin na rażącym słońcu, aby wybić te resztki czystego sumienia. Nie wyglądam w nim jak angielski kolonialista w Afryce, ale Indochiny się w pas kłaniają.

 

Kupiłem ten kapelusz, zaczynając dialog po powrocie od słów: „Ile pan opuści?”. I spadło parę groszy, choćby na przepłacony parking. Gdzie ruch tam drożyzna. Przynajmniej na parkingach. „Ja naiwny jestem. Myślałem, że tu znajdę jakąś książkę.” – dorzuciłem po zapłaceniu. „Ja nie takie tematy miałem tu już. Miałem cały kompletny almanach ilustrowany pisany gotykiem z XIX wieku. Ludzie sobie zdjęcia robili, bo takiego herbu Koszalina nie widzieli.” – dorzuca sprzedawca, aby wyjść na konesera. „Ale to już chyba szwabachą.” – znowu podpowiadam znawcy. Mnie wszystko, co zajeżdża teutońską czystością rasową, zaraz podpada pod szwabachę. „Ma pan na myśli ten herb z Janem Chrzcicielem na paterze?” – pytam. „Tak.” – odpiera zwolennik czystego Niemca. „Ja kiedyś narysowałem ten herb z innym chrzcicielem. A była tam głowa Lecha Wałęsy. Wtedy go nie lubiłem i teraz także.” – odparłem na do widzenia. Jakimi drogami prowadzają nas przeróżni Janowie. Żeby to chociaż Janko Muzykant. Ale jeśli cokolwiek lub kogokolwiek wyprorokowali oprócz tego ohydnego targowiska, to może przynajmniej Hendzla. Te z bliska zakurzone i ogorzałe twarze. I ten kolorowy tłum. Polacy i ich portrety własne. Ale wojny to nie toczy i to na polu rasowym. Wszelkiego tu pełno tałatajstwa. Jak tu nie kochać Polski i jej targowiska? Tyle tu materiału literackiego, choć książki jak dotąd nie uświadczył człowiek żadnej.

 

Wychodząc z tego placu, spokojnie doszedłem do auta. Stadion otworzyli, aby zapakowali się ci, którzy przyjechali później. Stadion w Koszalinie dalej robi za parking. W Warszawie już stawiają klocka z betonu zamiast tych ziemnych nasypów dziesięciolecia. Ryneczek też im eksmitowali pewnie. Ale tu, gdzie są ciągle bijące korzenie muzyki chodnikowej, uczepione piaszczystego gruntu, bo tu na Pomorzu jak na Powiślu – piachy – tu stadion padnie pewnie ostatni, jak muzyka z chodnika jako ostatnia warownia systemu tonalnego.

 

„A co ze skarpetkami?” – zawoła spragniony nowości czytelnik. Skarpetki mają się dobrze. Są już nieco za ciepłe, ale w istocie nie uciskają. A o piosenkach jarmarcznych napiszę innym razem. I o krągłościach także. Tyle deptania po placu.

 

 

Andrzej Marek Hendzel