O mądrości
ludowa, ty żeś nas sprowadziła na te manowce.
Tobie będę dzisiaj śpiewał, choćbym samemu
musiał wymyślić tę przyśpiewkę. I sam ułożę
słowa.
Jechałem
wzdłuż szpitala. Tam zawsze trzeba zwolnić, bo
nigdy nie wiadomo, kiedy znagła wyskoczy karetka pędząca
do bliźniego w potrzebie. A i ludziska walą jak
dziadowski bicz nad głowami koni i furmana. A ja
nic tylko śmigam. Widziałem już nie jednego, który
tą drogą grzał i ze dwie setki swoich koników na
godzinę. Stado kowbojskie, stado jaguarów na
prerii. I nie zwolniłem.
Ale
w ostatniej chwili przyszło opamiętanie, bo widzę
idzie trójka ludzi. Tatuś i mamusia... i dziecko.
I nagle, co widzę? Rodzice hyc na chodnik, a maluch
został na jezdni. Hamulce zapiszczały jak mysz pod
miotłą, ale stanąłem. Wiadomo to takich, czemu
dzieciaka na ulicy zostawili. Idą do szpitala
dziecięcego, to może wykalkulowali, że taniej będzie
im na ulicy chłopca porzucić, a nuż jakiś głupek
kołami pozbawi ich kłopotu. Obejrzałem się już
w nerwach jak w jakiej pajęczynie poowijany. I jadę.
A tu znowu jakiś bliźni zastawił lewą stronę na
skrzyżowaniu i nic nie widać. I ruszyłem.
Boże
co ja tak jadę jak trzydniowe zwłoki, czuć na całą
okolicę. Żeby choć do chłodni to położyli, żeby
nie waliło. Nie zachowałem, mój ty Jezu, zasady
ograniczonego zaufania do bliźniego i mało
katastrofy nie spowodowałem. Na szczęście jechał
rozumny bliźni i nie tłukł auta dla wyłudzenia
odszkodowania. Zręcznie hyc i uniknął zgrzytu.
„Co
ja tak jadę dzisiaj jak ta lebiega jakaś?!” –
cofając się trochę, ale już spokojnie zwracając
uwagę, czy komu na nos nie najadę liternictwem
auta. Ale ruszyłem. Jadę kawałek i widzę to
targowisko na placu. To do niego postanowiłem
powrotną drogą zadepnąć. To pewnie ta myśl
wzniosła poniosła mnie tam, tak że mało arii
jakiejś nie spowodowałem na ulicy. Bijąc się w
pierś, uiściłem cztery razy za drogo panu w
odblaskowej kamizelce. „Zdzierają jak w Poznaniu
pod dworcem.” - pomyślałem.
I idę
trawnikiem, niech mnie który pogoni. Zieleń służy
do deptania. Jacyś na polnej drodze sprzedają stoły
i krzesła. A na nich drewniane okładki. Jakby książki.
Wziąłem to do ręki i co widzę? W środku album
na zdjęcia. Na wierchu wypalone jelenie. „Jak się
ma pomysł, to dalej będzie.” – skonstatował
pan, który to sprzedaje. „Pod warunkiem, że się
nie mieszka w Polsce, gdzie nikomu pomysły do szczęścia
nie są potrzebne.” – odparłem i porzuciłem
jelenie i resztę rogacizny.
Zatem
wchodzę w te aleja straganiarstwa. Metodycznie, jak
optymalny algorytm do przeszukiwania zasobów. Znam
ten plac na pamięć, tu kiedyś odbywały się sławne
dożynki. Długaśny i kiszkowaty. Trzy alejki
obskoczę w try miga. O tu jakiś pan
sprzedaje noże pseudokomandoskie. Żelazo to chociaż
– żeby to chociaż żelazo. „Rambo nie zabijał
Wietnamczyków. Z resztą po co zabijać Wietnamczyków,
skoro to tacy fajni ludzie?” – burczy pan od
tych noży na klienta, który niczego nie kupił. A
po co te noże sprzedaje? Do chleba to one się
raczej nie nadadzą. A jak kto chciałby przy ich
pomocy przetrwać w kniejach to szybko by jego kościec
zabielał na pustkowiu. „W istocie Rambo zabijał
Rusków. Może on filmu nie oglądał?” – rzuciłem
zaczepnie. „Rosjanie to też fajni ludzie.” –
zawtórował tym razem zaczepno-obronnie pan od noży.
„Pod warunkiem, że ich czołgi stoją z dala od
Polaków.” – odparłem i odszedłem grzecznie,
aby pan od noży mógł dalej się zastanawiać nad
istotą Ramba, który wszelako nikogo nie mordował,
bo tam wszystko na niby – to kinematografia. Kto
bierze to na serio, to niczym się nie różni od
dzikiego człowieka, który nigdy nie będąc w
teatrze, napada na aktorów. Oglądaliście
„Fortepian”.
Poszedłem
sobie. O ja naiwny jestem, szukając bodaj jednego
białego kruka, który chociaż będzie sprzedawał
jakieś tanie romansidła. Ale już teraz wiem, jak
wygląda targowa fatamorgana. Kosmetyki wyglądają
z dala jak książki. Kartoniki równiutko poukładane
na stolikach. Prawie jak książki.
Gdzieś
po drodze kupiłem skarpetki. I to przeciwuciskowe.
Bo co może kupić spacerowicz targowy, jeśli nie
skarpetki i to antyuciskowe, które po czymś takim
wyglądać będą jakby odbyły kąpiel w błotach
Mekongu. Słońce już leje. Dalej widzę: „O jest
książka.”. Podchodzę bliżej, a to album z płytami
do nauki angielskiego pamiętający chyba jeszcze
czasy pruskie.
Co
to jest? A gdzie rozrywki dla umysłu. Następna
aleja i tak znalazłem się wśród furmanek. Jeden
wielką krową z okręgiem z wpisaną trójramienną
rozgwiazdą mało nie najechał mi na skarpetki. I
to te ubrane. Inne czterokołowe znaki, albo inne
liternictwo trój i czteroliterowe powypisywane na
tych wypasach. Oto giełda samochodowa. A gdzie
logika, bracie Polaku, a czemu nie samojezdna. Skąd
u nas to samochodzenie? Skąd samochód? Przecież
to jeździ nie chodzi. To ja i Ty chodzisz pomiędzy
nimi, gdy ci na skarpetki odziane najechać pragną
i mogą.
Nerw
mi znowu zadygotał. Puszczają mi hamulce widać.
Ale stoi jakiś murzyn z kontrabasem. Ale nie taki
jakiś murzyn 1:1, ale miniaturowy i z żywicy. Na
sprzedaż dają murzyna i to muzykanta. Zaraz mi tu
kto zakrzyknie, że jakieś rasistowskie teksty walę,
bo zapomniałem, że to teraz są Afroamerykanie. A
skąd ja mogę wiedzieć, czy to stoi przede na
Afroamerykanin, czy Afrykanin? A może to murzyn z
Francji? To co, mam teraz na niego wołać
Euroafrykanin albo Afroeuropejczyk. A Egipcjanie to
też Afrykanie i nie są czarni. W każdym razie nie
do końca. Trzymajmy się zatem terminologii: biały
to biały a murzyn to murzyn. O przepraszam –
czarny to czarny. Nie popadajmy w szaleństwo rodem
z USA. Oni tam powariowali do cna, bo mają na
sumieniu te miliony wywiezionych z domu pod pokładami
statków dla niewolników. A do nas takie Murzyniątko
jedzie jak do raju – samo. Ale murzyna i to z żywicy,
choćby nie wiem jaki z niego był kontrabasista nie
kupię.
Dalej
było coś jakby mała stara maszyna do pisania.
Futerał identyczny. „Mogę otworzyć?” –
spytam. „A ja mam tu ją w ręku.” – odpowiada
pan z małą harmoszką. Brzydactwo, robota
tandetna. Ona była słaba, jak była nowa, to teraz
tylko zapitoli. I zapitoliła, ale na starość.
„E, z niej to już nic nie będzie.” – rzuciłem
i poszedłem.
Muzyko
z chodnika. Ty urodziłaś się w Koszalinie. Te
ohydne zgrzyty wycyckane i wypiane, jakże zgodnie z
teorią harmonii dur-moll. Muzyko chodnikowa,
ostatnia twierdzo systemu funkcyjnego, ty zasiedlasz
te okolice. Wszystkie stragany wyją twoim wdziękiem.
Kolega kupił sobie w pobliżu mieszkanie. Sprzedający
zachwalał, że cisza i do lasu blisko. Cymes. Ale
była zima. Kto zimą imprezy masowe i to chodnikowe
robi w plenerze? A na wiosnę urodziły się owe
kwiatki. Dwa przody, każdy po dwa kilowaty z okładem
stanęły mu pod oknem na rzut kamieniem. I miał
ciszę, że do lasu się wyprowadzić.
I
prawda, że ten najohydniejszy twór muzyki
chodnikowej zalągł się tu. Bakcyla chodnikowego
muzyka w Polsce, bo nie Muzyka Polska, złapała w
Koszalinie. Stąd pochodzi najpaskudniejszy jej gen.
Wstydzę się tego, ale co zrobić, miasta sobie nie
wybierałem – tu się urodziłem. Może chociaż
ja zrobię coś, aby zmyć z Polski to odium hańby
- muzycznej.
Ale
nie moralizujmy. Niech pitolą, jak chcą – tylko
gdzie pośród tych tysięcy łbów podziały się
książki? Pioseneczki na modłę:
Pies
wodę chłepce,
A
kogut kurę depce.
Cóż
za elokwencja, ale wena. Idę dalej a tam jakiś na
masce sprzedaje jakieś żelastwo. Ludzie nie
podchodzą. Widzę odlew wzorowany na dziewiętnastowiecznym.
Płaskorzeźba, jakby romantyczna wersja Muzy
Kalliope. Ale pytam: „Za ile to?”. „To my sami
odlewamy. Jeszcze trzeba, rozumie pan, piaskować i
czyścić. Ludzie to sprayami malują. Takie
rzeczy.”. – odpowiada jeden z jegomości. „A
wie pan przynajmniej, co to jest?” – pytam. „A
to żeliwo.” – odpowiada. „Ale nie... Co
przedstawia ta rzecz. To Polihymnia.” – rzucam
mimochodem, jakby mnie opętało. „E, nie, to nie
jest żadna polichemia, ale żeliwo.” –
odpowiada grzecznie jegomość. Ja na to: „Mówię
panu, że to Polihymnia.”. „Ty, Zenek, rozumiesz
coś z tego?” – pyta milczącego kolegi jegomość.
Jego zdziwiona mina potęgowała zawiesisty stan w
powietrzu. „To Polihymnia. O widzi pan tu: wieniec
laurowy i pióro, atrybut pisarstwa.” – dodaję
szybko. „To anioł. To takie, na cmentarzach takie
rzeczy mają.” - dowala tamten. „Jaki anioł. To
Polihymnia.” – odpieram przy tym żelastwie.
Jegomość spoglądnął, ale widać, że go
zainteresowało i pyta: „A co to oznacza to
Polhyma?”. „Polihymnia, to Muza opiekująca się
hymnem.” – mówię, dorabiając na siłę i
naprędce jakąś zrozumiałą etymologię. Wszak co
bym nie powiedział, to i tak nie zrozumieją, ale
pewnie żaden znawca antyku tu zza węgła nie
wylezie, bo tu węgła nie uświadczysz w promieniu
wielu metrów. Przynajmniej tyle tej pociechy na tym
targowisku. Leżało tam takie coś, to pytam: „Do
czego to”. I nawet zdradziłem tę całą
Polihymnię, aby wiedzieli, co i kto to, chociaż w
zarysie. Myślałem może, że zhandluję wiedzę
za wiedzę, ale sprzedawca okazał się chytrą
sztuką i nie od razu powiedział, że to przyrząd
do wyginania zębów w pile. Ale komu to dziś
potrzebne? „A ile za to?” – zapytałem na
obchodne. „E, nie, to już zamówione.” –
odparł jegomość grzecznie. Ja grzecznie odłożyłem
ze słowami: „Tu kładę.” -
i odszedłem. Tłum już był pod straganem,
bo na ten dialog zrobiło się widowisko. Ludziska
walą tłumnie, gdy widzą taką moc przyciągania.
Co znaczą Muzy!
O
milcząca pieśni, gdybyś ty wiedziała, jakimi
drogami chadzają prowadzeni przez Muzy. Cóżbyś
zrobiła wobec takiego dialogu. Jak przedstawiła być
to pantomimicznie? Jakimi ruchami oddać taki
dialog? Taką wymianę zdań. Ale kto pamięta, że
mim to był utwór literacki, a nie machany?
A może
to nie była Muza, a jakaś inna tancerka starożytna...
Wieniec, piórko... Może to od kapelusza. I właśnie.
Nie opisałem najważniejszego. Widziałem kapelusz
globtrotera. Wygląda mi to na wczesne lata sześćdziesiąte.
Pomyślelibyście, że powiemy kiedyś o XX wieku
takie rzeczy, albo – w zeszłym wieku? Pięknie
upleciony z egzotycznej trawy, czy z liści jakiegoś
bambusa. Nie wiem. Jakby w nim Tony Halik, albo inny
Cejrowki pomyskał bo dżungli. „Ile za to?” –
pytam. Sprzedawca podaje swoją cenę i dodaje:
„Ja to kupiłem od Niemca.”. „Od Niemca pan to
kupił?” – odparłem. „Tak, bo te inne Turki i
Jugole to rzucą to na ziemię.” – dodaje.
„Niemcy to jeszcze gorszy naród niż tamci.”
– podrzucam do piecyka, choć słońce już
zaczyna dowalać do pieca samo. „U nich skłonności
do porządku widać szczególnie w tych równiuśko
poustawianych baraczkach w Oświęcimiu. Wszystko u
nich pod sznurek.” – dodałem. „No, tak. No
tak.” – kiwa głową właściciel kapelusza.
Jakaś pani przygląda się moim przymiarkom. Trochę
małe to nawet jak dla Niemca. Wygląda mi raczej na
Wietnam. Jaką drogę przez dotychczasowe życie
przeszedł ów kapelusz? „To jeszcze się
zastanowię. Pochodzę tu trochę.” – odparłem,
odkładając go na miejsce.
Tu
wyrwało mi się naruszenie optymalizacji. Bo jak
trzy aleje przejść tak, aby na koniec znaleźć się
w punkcie wyjścia? A w zasadzie powinno być – w
punkcie wejścia. Czyli jedną trzeba przejść
drugi raz. Teraz lekcja marketingu, wszak jesteśmy
na rynku – choć to plac, ubite pole, na szczęście
sucho albo asfalt pod nogami. Ale nie bądźmy
rasistowskimi szowinistami. Pierwsze przeszukiwanie,
to poszukiwanie czegoś ciekawego. A ostatnie przejście
na powrót w celu lepszego ataku na wybrane punkty
sprzedaży. I wracam tą aleją z kapeluszem, bo choć
z Halikiem nie wybiorę się nigdy na daleki wojaż,
ale może dam to do muzeum w Toruniu, do kolekcji
jego ukochanej. Albo może Cejrowski wyskoczy ze mną,
abyśmy razem zwiedzili dorzecze Mekongu. Taki
kapelusz, płynął może ostatnim statkiem z
Sajgonu zanim go zamienili w miasto Hồ
Chí Minha. Potem w kufrze jakiegoś marudera
dziennikarzyny dotarł do Bostonu. A tam jakiś
niemiecki turysta zakupił go porządnie i dokładnie
od niego, gdy ten rozpity do nieprzytomności zaczął
żebrać na ulicy, gdy go koszmary nocne dusiły i
to za dnia. Niemiec co jak co, ale sumienie ma
czyste i to zawsze. On to jest wzorem bieli sumienia
wszechczasów. Żaden asfalt ani ubite pole pod
nogami targowiczan.
Trzy
godziny czyściłem ten kapelusz po powrocie z tego
brudu po Niemcu. Odkaziłem spirytusem, benzyną i
wybielaczem. Przeleżał potem kilka godzin na rażącym
słońcu, aby wybić te resztki czystego sumienia.
Nie wyglądam w nim jak angielski kolonialista w
Afryce, ale Indochiny się w pas kłaniają.
Kupiłem
ten kapelusz, zaczynając dialog po powrocie od słów:
„Ile pan opuści?”. I spadło parę groszy, choćby
na przepłacony parking. Gdzie ruch tam drożyzna.
Przynajmniej na parkingach. „Ja naiwny jestem. Myślałem,
że tu znajdę jakąś książkę.” – dorzuciłem
po zapłaceniu. „Ja nie takie tematy miałem tu już.
Miałem cały kompletny almanach ilustrowany pisany
gotykiem z XIX wieku. Ludzie sobie zdjęcia robili,
bo takiego herbu Koszalina nie widzieli.” –
dorzuca sprzedawca, aby wyjść na konesera. „Ale
to już chyba szwabachą.” – znowu podpowiadam
znawcy. Mnie wszystko, co zajeżdża teutońską
czystością rasową, zaraz podpada pod szwabachę.
„Ma pan na myśli ten herb z Janem Chrzcicielem na
paterze?” – pytam. „Tak.” – odpiera zwolennik
czystego Niemca. „Ja kiedyś narysowałem ten herb
z innym chrzcicielem. A była tam głowa Lecha Wałęsy.
Wtedy go nie lubiłem i teraz także.” – odparłem
na do widzenia. Jakimi drogami prowadzają nas przeróżni
Janowie. Żeby to chociaż Janko Muzykant. Ale jeśli
cokolwiek lub kogokolwiek wyprorokowali oprócz tego
ohydnego targowiska, to może przynajmniej Hendzla.
Te z bliska zakurzone i ogorzałe twarze. I ten
kolorowy tłum. Polacy i ich portrety własne. Ale
wojny to nie toczy i to na polu rasowym. Wszelkiego
tu pełno tałatajstwa. Jak tu nie kochać Polski i
jej targowiska? Tyle tu materiału literackiego, choć
książki jak dotąd nie uświadczył człowiek żadnej.
Wychodząc
z tego placu, spokojnie doszedłem do auta. Stadion
otworzyli, aby zapakowali się ci, którzy
przyjechali później. Stadion w Koszalinie dalej
robi za parking. W Warszawie już stawiają klocka z
betonu zamiast tych ziemnych nasypów dziesięciolecia.
Ryneczek też im eksmitowali pewnie. Ale tu, gdzie są
ciągle bijące korzenie muzyki chodnikowej,
uczepione piaszczystego gruntu, bo tu na Pomorzu jak
na Powiślu – piachy – tu stadion padnie pewnie
ostatni, jak muzyka z chodnika jako ostatnia
warownia systemu tonalnego.
„A
co ze skarpetkami?” – zawoła spragniony nowości
czytelnik. Skarpetki mają się dobrze. Są już
nieco za ciepłe, ale w istocie nie uciskają. A o
piosenkach jarmarcznych napiszę innym razem. I o krągłościach
także. Tyle deptania po placu.
Andrzej
Marek Hendzel
|