Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 20. 05. 2009 r.

 

 

 

Mam przed sobą „Słownik Pianistów Polskich” Stanisława Dybowskiego wydany przez Przedsiębiorstwo Muzyczne Selene w 2003 roku. Ci, którzy odrobinę się orientują w polskim rynku muzycznym, wiedzą, że to przedsięwzięcie rodzinne wsławiło się już wieloma wyjątkowymi inicjatywami, jak wydanie wszystkich utworów na fortepian solo Ignacego Jana Paderewskiego. Ale to jest nowa inicjatywa.

 

Książka wydana ładnie, w twardej srebrnej okładce, jak ta trumna o której pisał Shelley, która oczekuje srebrnego kluczyka. I jest to w istocie fontanna łez. Nad kim i nad czym wylewana? Otóż nad naszym polskim zapyzialstwem. Tak autor tego wspaniałego opracowania napisał we wstępie:

 

Zaniedbania muzykologii polskiej są ogromne. Po części tylko tłumaczyć je można ustrojem panującym w Polsce po II wojnie światowej przez ponad cztery dekady. Gross winy ponoszą muzykografowie i nasza wrodzona opieszałość.

 

Odważne i prawdziwe zdanie o naszej muzykologii: ciemnej, zawiłej i leniwej do granic wszelkiej krytyki. Tu autor pokazał się od dobrej strony. Wyzbył się osobistych ambicji muzycznych i z metodycznością godną starych mistrzów zebrał dane o setkach pianistów zarówno zmarłych jak i żyjących. Dotarł nierzadko do ludzi, którzy dotrzeć do siebie uniemożliwiają każdemu na każdy możliwy sposób. Jeśli ktoś nie wierzy, proszę samemu spróbować, bez znajomości, koneksji i protekcji dotrzeć do jakiegoś z wymienionych w tym Słowniku. A autorowi tegoż się udało. Za to wielkie podziękowanie.

 

Jednakże piszący te słowa ma wątpliwości. Przy całym ogromie wiedzy zdobytej i przedstawionej w Słowniku brakuje Michała Kleofasa Ogińskiego. Co szczególnie boli, że on pierwszy w Polsce pisywał utwory wielkie – nie rozmiarem a siłą przekazu – i to prawie zawsze na fortepian. Był przy tym nienajgorszym wykonawcą, choć koncertującym rzadko, ale także przed głowami koronowanymi w całej Europie. Pominięcie go jest niczym nie uzasadnionym wyjściem z sytuacji. Bo, choć trudno go zaliczyć do tak zwanych zawodowych muzyków, to przy takiej Marii Szymanowskiej, której poświęca się trzy strony tekstu, Ogiński to geniusz. Rozumiem, że to mniejszy geniusz od Chopina, któremu poświęcona jest zaledwie wzmianka. Zatem licząc proporcję geniuszu, dla Ogińskiego zostało już zero miejsca.

 

Bardzo to przykre, gdyż dowodzi, że nasi muzykolodzy związani z akademiami muzycznymi bodaj przez odebrane wykształcenie, zapominają o największym amatorze muzycznym Europy tylko dlatego, że urodził się z darem, którego żadna akademia nauczyć nie może – z talentem. Autor Słownika tak przedstawia to zagadnienie na wstępie:

 

W sztuce zaś, o czym przekonujemy się przeważnie dość późno, „wyrocznią – jak stwierdził Franciszek Liszt – jest wyłącznie talent.” Zdanie sobie z tego sprawy, to wielki sukces. Ileż to bowiem niewinnych istot tkwiących w wirtualnym świecie, doznawać później musi gorzkich rozczarowań.

 

Nie rozczarował mnie ten Słownik. Od razu uznałem jego wartość, zanim jeszcze otrzymałem go do rąk od wydawcy. Fachowo opakowany, dotarł do moich rąk, z zabezpieczonymi narożnikami grubą tekturą, choć to niewiele pomogło naszym ekspedytorom poczty w dostarczeniu go w całości. Jestem pełen podziwu dla pracowitości jego autora, dla jego pietyzmu i oddania sprawie. Oby więcej tego typu dzieł na rynku polskim. Co więcej, oby sukces tego wydawnictwa był tak wielki, że ktoś poważy się przełożyć to na jakiś język szerzej zrozumiały w Świecie i nie czekając, aż to zrobią inni za granicą, zacznie lansować ten słownik samodzielnie, dla promowania polskiej kultury w świecie. Muzyka polska bardzo zyska na takim przedsięwzięciu.

 

Jednakże pominięcie takiej postaci dla pianistyki światowej, jakim był Michał Kleofas Ogiński, który wychował już w samej swojej rodzinie dwoje znakomitych pianistów, a którzy stworzyli rzadką dynastię pianistyczną, to niedopatrzenie. Ogiński miał dar od Boga, który dzisiaj się nazywa darem improwizacji. Ten sam dar miał Bach, Mozart, Beethoven i inni wielcy pianiści, którzy stali się potem wspaniałymi kompozytorami. Zakres zainteresowań Ogińskiego był mniejszy, skromny, ale przekaz typowo pianistyczny niezrównany, mimo skromnych środków technicznych do jakich się w swoich kompozycjach uciekał.

 

Niezrozumiałym dla mnie jest także potraktowanie Chopina i zlinkowanie go do książek innych autorów w celu zapoznania się z jego dokonaniami. Mam jedną z nich i nie wydaje mi się zbyt reprezentatywna do roli ubiegania się rangi opisu słownikowego. Albo zapominanie o Stanisławie Moniuszce, którego umiejętności pianistyczne były wystarczające, by podczas bytności u Liszta zwrócić uwagę, że ten oduczył się gry na fortepianie. A czemu nie ma Karola Szymanowskiego, który był wyjątkowym pianistą i koncertującym w świecie? Czy tam ukryła się jakaś metoda na rugowanie wielkich kompozytorów?

 

Słownik w całości, mimo tych luk wydaje się pracą dość zwartą tematycznie, nie uciekającą od w sumie kontrowersyjnych sformułowań i opisów. Jednakże... właśnie jest to jednakże. Przypomina nieco stary Atlas Świata wydany w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku, który z metodyczną siłą zapominał dobrze opisać terytorium Związku Radzieckiego. Taki dziwny strajk włoski o tym, co trzeba było znać najlepiej. Tu w Słowniku, pominięcie najwybitniejszy osób w XIX wieku w pianistyce z okresu jej pierwszych kroków rozwoju, a tam z zapominalstwa i właśnie opieszałości zamiast wiedzy, która każe znać terytorium wroga jak własną kieszeń, pomijanie najistotniejszej informacji.

 

Słownik ten przyda się każdemu, kto zechce zapoznać się z bogactwem polskiej pianistyki i jej drzewiastego rozwoju od czasów Haydna do współczesności. Co nie zmienia faktu, że jeśli oczekuje w sposób wyraźnie zaakcentowany potraktowania niektórych autorów, którzy mieli to coś, o czym wspomina Liszt, to poczuje niemiły zawód. A tak to coś opisywał Ogiński w swoich przecież tak aż do gruntu amatorskich „Listach o muzyce”:

 

Daleki jestem od potępiania tych, którzy studiują dzieła wielkich nauczycieli gry w szachy, a tym bardziej tych, którzy swe utwory fortepianowe układają za pomocą uczonych teoretyków muzyki, jestem jednak przekonany, że nie można dobrze grać w szachy, jeśli się nie ma głowy odpowiednio zorganizowanej, oraz że nie można oceniać i odczytywać piękności muzyki, a tym bardziej być kompozytorem, jeśli się rodząc nie przynosi ze sobą na świat pierwotnych dyspozycji muzycznych.

 

W przekładzie enigmatycznego zespołu tłumaczy PWM. Czyli, żeby coś robić dobrze, oprócz tego, że ma się dobrze poukładane w głowie, trzeba mieć dar od Boga, dar do muzyki. Pianistów teraz mamy poukładanych z metodycznością, precyzją i erudycją. Co do talentu powiem tak: Odkąd jest ten Słownik rzadziej będę mówił, że polscy muzykolodzy to miernoty – jest bowiem Stanisław Dybowski, którego talentu zawodowego nie powstydziłby się nikt na świecie. Niemiłym zgrzytem jest akademickie skostnienie w myśleniu, które wdarło się także do tego Słownika, każące zapominać o tym, co jest istotą muzyki – z darem muzycznym trzeba się urodzić.

 

 

Andrzej Marek Hendzel