Mam
przed sobą „Słownik Pianistów Polskich”
Stanisława Dybowskiego wydany przez Przedsiębiorstwo
Muzyczne Selene w 2003 roku. Ci, którzy odrobinę
się orientują w polskim rynku muzycznym, wiedzą,
że to przedsięwzięcie rodzinne wsławiło się już
wieloma wyjątkowymi inicjatywami, jak wydanie
wszystkich utworów na fortepian solo Ignacego Jana Paderewskiego. Ale
to jest nowa inicjatywa.
Książka
wydana ładnie, w twardej srebrnej okładce, jak ta
trumna o której pisał Shelley, która oczekuje
srebrnego kluczyka. I jest to w istocie fontanna
łez. Nad kim i nad czym wylewana? Otóż nad
naszym polskim zapyzialstwem. Tak autor tego wspaniałego
opracowania napisał we wstępie:
Zaniedbania muzykologii
polskiej są ogromne. Po części tylko tłumaczyć
je można ustrojem panującym w Polsce po II wojnie
światowej przez ponad cztery dekady. Gross winy
ponoszą muzykografowie i nasza wrodzona opieszałość.
Odważne
i prawdziwe zdanie o naszej muzykologii: ciemnej,
zawiłej i leniwej do granic wszelkiej krytyki. Tu
autor pokazał się od dobrej strony. Wyzbył się
osobistych ambicji muzycznych i z metodycznością
godną starych mistrzów zebrał dane o setkach
pianistów zarówno zmarłych jak i żyjących.
Dotarł nierzadko do ludzi, którzy dotrzeć do
siebie uniemożliwiają każdemu na każdy możliwy
sposób. Jeśli ktoś nie wierzy, proszę samemu spróbować,
bez znajomości, koneksji i protekcji dotrzeć do
jakiegoś z wymienionych w tym Słowniku. A autorowi
tegoż się udało. Za to wielkie podziękowanie.
Jednakże
piszący te słowa ma wątpliwości. Przy całym
ogromie wiedzy zdobytej i przedstawionej w Słowniku
brakuje Michała Kleofasa Ogińskiego. Co szczególnie
boli, że on pierwszy w Polsce pisywał utwory
wielkie – nie rozmiarem a siłą przekazu – i to
prawie zawsze na fortepian. Był przy tym
nienajgorszym wykonawcą, choć koncertującym
rzadko, ale także przed głowami koronowanymi w całej
Europie. Pominięcie go jest niczym nie uzasadnionym
wyjściem z sytuacji. Bo, choć trudno go zaliczyć
do tak zwanych zawodowych muzyków, to przy takiej
Marii Szymanowskiej, której poświęca się trzy
strony tekstu, Ogiński to geniusz. Rozumiem, że to
mniejszy geniusz od Chopina, któremu poświęcona
jest zaledwie wzmianka. Zatem licząc proporcję
geniuszu, dla Ogińskiego zostało już zero
miejsca.
Bardzo
to przykre, gdyż dowodzi, że nasi muzykolodzy związani
z akademiami muzycznymi bodaj przez odebrane wykształcenie,
zapominają o największym amatorze muzycznym Europy
tylko dlatego, że urodził się z darem, którego
żadna akademia nauczyć nie może – z talentem.
Autor Słownika tak przedstawia to zagadnienie na
wstępie:
W sztuce zaś, o czym
przekonujemy się przeważnie dość późno,
„wyrocznią – jak stwierdził Franciszek Liszt
– jest wyłącznie talent.” Zdanie sobie z tego
sprawy, to wielki sukces. Ileż to bowiem niewinnych
istot tkwiących w wirtualnym świecie, doznawać później
musi gorzkich rozczarowań.
Nie
rozczarował mnie ten Słownik. Od razu uznałem
jego wartość, zanim jeszcze otrzymałem go do rąk
od wydawcy. Fachowo opakowany, dotarł do moich rąk,
z zabezpieczonymi narożnikami grubą tekturą, choć
to niewiele pomogło naszym ekspedytorom poczty w
dostarczeniu go w całości. Jestem pełen podziwu
dla pracowitości jego autora, dla jego pietyzmu i
oddania sprawie. Oby więcej tego typu dzieł na
rynku polskim. Co więcej, oby sukces tego
wydawnictwa był tak wielki, że ktoś poważy się
przełożyć to na jakiś język szerzej zrozumiały
w Świecie i nie czekając, aż to zrobią inni za
granicą, zacznie lansować ten słownik
samodzielnie, dla promowania polskiej kultury w świecie.
Muzyka polska bardzo zyska na takim przedsięwzięciu.
Jednakże
pominięcie takiej postaci dla pianistyki światowej,
jakim był Michał Kleofas Ogiński, który wychował
już w samej swojej rodzinie dwoje znakomitych
pianistów, a którzy stworzyli rzadką dynastię
pianistyczną, to niedopatrzenie. Ogiński miał dar
od Boga, który dzisiaj się nazywa darem
improwizacji. Ten sam dar miał Bach, Mozart,
Beethoven i inni wielcy pianiści, którzy stali się
potem wspaniałymi kompozytorami. Zakres
zainteresowań Ogińskiego był mniejszy, skromny,
ale przekaz typowo pianistyczny niezrównany, mimo
skromnych środków technicznych do jakich się w
swoich kompozycjach uciekał.
Niezrozumiałym
dla mnie jest także potraktowanie Chopina i
zlinkowanie go do książek innych autorów w celu
zapoznania się z jego dokonaniami. Mam jedną z
nich i nie wydaje mi się zbyt reprezentatywna do
roli ubiegania się rangi opisu słownikowego. Albo
zapominanie o Stanisławie Moniuszce, którego umiejętności
pianistyczne były wystarczające, by podczas bytności
u Liszta zwrócić uwagę, że ten oduczył się
gry na fortepianie. A czemu nie ma Karola
Szymanowskiego, który był wyjątkowym pianistą i
koncertującym w świecie? Czy tam ukryła się jakaś
metoda na rugowanie wielkich kompozytorów?
Słownik
w całości, mimo tych luk wydaje się pracą dość
zwartą tematycznie, nie uciekającą od w sumie
kontrowersyjnych sformułowań i opisów. Jednakże...
właśnie jest to jednakże. Przypomina nieco stary
Atlas Świata wydany w latach sześćdziesiątych
zeszłego wieku, który z metodyczną siłą
zapominał dobrze opisać terytorium Związku
Radzieckiego. Taki dziwny strajk włoski o tym, co
trzeba było znać najlepiej. Tu w Słowniku, pominięcie
najwybitniejszy osób w XIX wieku w pianistyce z
okresu jej pierwszych kroków rozwoju, a tam z
zapominalstwa i właśnie opieszałości zamiast
wiedzy, która każe znać terytorium wroga jak własną
kieszeń, pomijanie najistotniejszej informacji.
Słownik
ten przyda się każdemu, kto zechce zapoznać się
z bogactwem polskiej pianistyki i jej drzewiastego
rozwoju od czasów Haydna do współczesności. Co
nie zmienia faktu, że jeśli oczekuje w sposób
wyraźnie zaakcentowany potraktowania niektórych
autorów, którzy mieli to coś, o czym wspomina
Liszt, to poczuje niemiły zawód. A tak to coś
opisywał Ogiński w swoich przecież tak aż do
gruntu amatorskich „Listach o muzyce”:
Daleki jestem od potępiania
tych, którzy studiują dzieła wielkich nauczycieli
gry w szachy, a tym bardziej tych, którzy swe
utwory fortepianowe układają za pomocą uczonych
teoretyków muzyki, jestem jednak przekonany, że
nie można dobrze grać w szachy, jeśli się nie ma
głowy odpowiednio zorganizowanej, oraz że nie można
oceniać i odczytywać piękności muzyki, a tym
bardziej być kompozytorem, jeśli się rodząc nie
przynosi ze sobą na świat pierwotnych dyspozycji
muzycznych.
W
przekładzie enigmatycznego zespołu tłumaczy PWM.
Czyli, żeby coś robić dobrze, oprócz tego, że
ma się dobrze poukładane w głowie, trzeba mieć
dar od Boga, dar do muzyki. Pianistów teraz mamy
poukładanych z metodycznością, precyzją i
erudycją. Co do talentu powiem tak: Odkąd jest ten
Słownik rzadziej będę mówił, że polscy
muzykolodzy to miernoty – jest bowiem Stanisław
Dybowski, którego talentu zawodowego nie powstydziłby
się nikt na świecie. Niemiłym zgrzytem jest
akademickie skostnienie w myśleniu, które wdarło
się także do tego Słownika, każące zapominać o
tym, co jest istotą muzyki – z darem muzycznym
trzeba się urodzić.
Andrzej
Marek Hendzel
|