Dziennik Muzyczny
Strona głównaWpis Dziennika Muzycznego numer 267
Koszalin, 16. 09. 2024 r.
Ci ludzie nic nie wnoszą do muzyki. Którzy? Ci, których ambicje przerastają ich możliwości. Ci, którzy mówią ci, jak masz się zachowywać w kościele. Ci, którzy pytają, czy byłeś w kościele. Ci którzy pytają, czy chodzisz do kościoła.
Grzech pychy, który jest takim ich panicznym oskarżeniem na ich wyschłych od złości ustach, to on tkwi w ich obumarłych sercach. Niby zachowują się jak ludzie, ale człowieczeństwa w tym nie ma. Są jak kleszcze. Jak pijawki. Choć te przynajmniej potrafią oczyścić krew z zarazków. Ci nie. Chcą z ciebie zrobić przeżartą przez kołatki deskę. Powiecie: „Przez korniki.”. Nic z tego, dechę żre kołatek. To on ryje w niej swoje domostwa, swoje przepastne korytarze. Szczęście, że w kościele wczoraj przestali piłować na elektrycznym pianinie i nie wyła ta ich schola. To koszmarne zawodzenie wytatuowanych paniuś bez głosów.
Słuchałem dziś Edwarda Stachury. Cóż, to za dużo powiedziane. Przecież nie żyje. Ktoś wydał płytę z jego oryginalnymi wykonaniami. Powinienem może napisać recenzję. Paskudne popisy. Nie umie śpiewać, głos mu się łamie, te jego trele morele jako ozdobniki to koszmarki z lat siedemdziesiątych. Jedzie myszą. Nie przepadam za utworami tego poety. Jednakże w tym coś jest, jak w śpiewaniu Marilyn Monroe. Ona też nie umiała śpiewać. Głosik miała jak uczennica zmuszana do śpiewania na lekcji śpiewu. Ale w tym coś było. Jakby ktoś wypuścił w powietrze w silne światła reflektorów zwierciadlane konfetti. I to i to na wisielczą nutę. Chociaż i tu i tu śpiewak stara się zachować pogodę ducha. Jakby z przekory.
Kiedyś myślałem, że Stachurze samobójstwo zrobiły służby specjalne. Taką sobie wymyśliłem teorię spiskową. Aksjomatem tej teorii było, że jego utwory były niewygodne dla władzy poprzedniego systemu. Piszę, jakbym wierzył, że teraz też jest system. Zatem poprzedniego ustroju. Ale on powracał, jak bumerang. Znad Missisipi, z Meksyku i skąd tam jeszcze. Dla władzy taki, był widomym dowodem, że tu żyć się da, że nie trzeba uciekać na mityczny Zachód. Po co miałaby takiego zabijać. Wpychać pod jego białą lokomotywę. Te jego trywialne pomysły duszą się same. A mimo to, wolę to niż gadaninę tych ambitnych. Tych napuszonych, którzy swej zaślepionej pychy nie widzą.
Wolę też tego wytatuowanego piekarza, który idzie ulicą w kapturze z logiem znanej szwabskiej firmy na wiatrówce. Jest wiatrówka i wiatrówka. Są wiatrówki, które zabijają. Wolę takiego jako świadka. On też niewiele wnosi do muzyki. Ale nie rozdyma go pycha chorych ambicji, by rządzić, gdy się nie umie. Muzyka wymaga dyscypliny. Niestety tak jest. Nawet tam, gdzie wydaje się luzacka, nonszalancka jakby na pokaz lekko wychodząca. Zawsze na pokaz. W istocie jest krwawą orką. W cichości, gdzieś na zapleczu tam tłucze się o klawiaturę swoją własną głową. Ci, którzy tego nie doznali, są tylko ciemnym tłumem na koncercie. Gdzieś tam za światłem reflektorów. W bezpiecznej ciemności.
Dziś koncerty są jasne jak słońce. Czytelne jak szkolna czytanka. Przejrzyste jak woda z kranu. Wszystko chemicznie wydoskonalone. Nawet miłość to chemia. Ale unikajcie takich, którym ambicje przesłaniają wszystko. To pasożyty. Wysysają z innych życie. I niczego nie wnoszą do muzyki.
Andrzej Marek Hendzel
Do góry