Dziennik Muzyczny
Strona głównaWpis Dziennika Muzycznego numer 268
Koszalin, 17. 09. 2024 r.
Dziś ruskie czołgi wtoczyły się, by pomóc swoim narodowo-socjalistycznym sojusznikom – Niemcom. I znowu zgodnie z tradycją sąsiedzkiego bandytyzmu zniszczyli Polskę. Ale to było osiemdziesiąt pięć lat temu. To dziś.
A wczoraj Teatr Telewizji, jak sam o sobie twierdzi „największa widownia świata”, wystawił nam „Dowód na istnienie drugiego”. Autora pominę. Utwór wart tego teatru. Skąd wiadomo, że w takich Chinach czy Stanach nie ma jakiegoś teatru telewizji, gdzie bodaj raz nie wystawiono choćby „Poskromienia złośnicy” Shakespeare'a? Widownia na kilkaset milionów. Jednakże, po co my o tym? Jakby w teatrze chodziło o widownię a w szczególności o jej rozmiar. Co to, widownia to wiaderko czy balia? Przeniesienie tego utworu z desek Teatru Narodowego zawdzięczamy, chyba, odtwarzającemu główną rolę Janowi Englertowi. Aktor ciekawy, od zawsze grywał role podstarzałych amantów. I tak mu zostało. Gombrowicz i Mrożek w jakimś takim domowym piekiełku, jakby naśladownictwo znanej sztuki, gdzie dyskutują ze sobą Jan Sebastian Bach i Jerzy Fryderyk Händel. Tamta rozmowa przynajmniej była o muzyce, choć całkowicie zmyślona. Dziś powiedzielibyśmy – wirtualna. Ale to nawet nie, bo zmyślenie to zmyślenie.
Tu dialogi napisał autor, który znany jest z pisania o autorach. Takie ploteczki na scenie. Dialogi jak z niemego filmu. Gadają co innego, bo widać po ruchu ust a wyświetlają ludowi tabliczkę z czym innym. Tu na przykład znamienna scena przy szachach, gdzie sceniczny Gombrowicz pyta Mrożka, czy ten nie ma czasem żydowskiego pochodzenia. Mrożek – też sceniczny – się wypiera. Wtedy ten sam sceniczny Gombrowicz mówi, jaki to naród żydowski jest genialny choć chory. Chyba po to, by zachęcić obwinionego o żydowskość Mrożka do szczerego wyznania: „Tak, jestem żydem.”. A tam milczenie milczącego z założenia scenicznego Mrożka. Niemy Mrożek, burczący coś albo mówiący na koniec do śpiącego Gombrowicza. Arcywymowne traktowanie wanny z widzami. I jeszcze tańczący Gombrowicz – prawie jak Sokrates – wyrocznia w malarstwie, sprzedajny pisarz dziennika, który za sześćset franków nawypisywałby w nim andronów o jakimś pacykarzu. Tańczy z Ritą i to do nuconego Beethovena. Cały ten utwór jest jak wynucony Beethoven.
Nic tu się nie trzyma kupy a nawet pupy. Na koniec paniusia, biografistka plecie, jakby codziennie z Gombrowiczem siadała do stołu i słuchała jego siorbania. Pan Englert wysnuł swoje popisy z nieobecności Mrożka na pospektaklowych bibkach. Był obecny ciałem ale nie intelektualnie – bo wtedy nie wolno było być duchowym w środowiskach artystycznych, zresztą dzisiaj też nie wolno. Snuł się Mrożek za zapijaczonymi kulisami i nie mówił. Nie popisywał się także przemowami na swoją cześć. Tu, żydowi biłbym brawo. Dobrze się zakamuflował. A ta cala wypowiedź o narodzie żydowskim, gdzie po II Wojnie Światowej wszem wobec udowadnia się, że to tacy geniusze, że mateńko kochana. Wszystko wiedzą, wszystko umieją, bo zbudowali sobie nowego Golema – bombę atomową a potem termojądrową. Czytałem te wspomnienia Ulama, gdzie oni wszyscy mieli się za nowych Sokratesów, Platonów i Arystotelesów. A to bzdura na resorach. I w tym duchu jest ta sztuka. Gombrowicz puchnie z zachwytu nad sobą, jakby też wstąpił do narodu żydowskiego. A skoro to tacy geniusze, to jak mogli tak dać się wrobić w ten ich opłakiwany holokaust?
A w istocie sztuka ta jest napełniona nazistowską propagandą narodu żydowskiego. Powiedziałbym, że to szczyt rasizmu, gdybym nie wiedział, że jednak żydzi w większości są rasy białej i żadnej nowej rasy nie tworzą. Zatem jak biały krytykuje ich, to nigdy nie jest rasizm, ani w drugą stronę, gdy oni krytykują na przykład Polaków, to nigdy nie jest rasizm, chyba że dany krytykujący żyd pochodzi akurat z Etiopii i jest czarny. Cudowny, genialny naród żydowski i to wsadzone w usta kpiarza Gombrowicza. A zastanowiliście się, czemu tacy Ukraińcy takiego Gombrowicza nie mają? A co tam u nich wyśmiewać, kiedy oni swojej literatury nie mają. Jak można wyśmiać Mickiewicza czy Słowackiego, gdy się go nie ma? Gombrowicz byłby literalnie nikim bez tych autorów u nas. Kogo by obśmiał? Tarasa Szewczenkę? Co tam obśmiewać, kiedy to czwarta liga. Owszem, Słowacki rżnął z Shakespeae'a, ale jak. Mickiewicz to rżnął nawet z Aleksandra Fredry, bo jego „Pan Tadeusz” to podróbka „Zemsty”. Wszystkie elementy tego ostatniego utworu w nim są. Napuszone popisy szkolnych erudytów literackich to za mały powód do prześmiewek.
A teraz Niemcy. Oni mają wielką literaturę, która w wielu miejscach przebija wszystkich w Europie. Ich Goethe przebija wszystkich. A takiego Gombrowicza tam u siebie nie mają. Takiego ich prześmiewcy. Czemu? Traktują swoją literaturę śmiertelnie poważnie. I robią to do dzisiaj. Nie robią sobie kpin z tych, którzy byli przed nimi, by samemu zaistnieć, bo to zagraża im samym. Takiego Gombrowicza łatwo obśmiać, jako tandetnego kpiarza o pozie geniusza. A w istocie Gombrowicz żadnym geniuszem nie był. To autor ciekawy, nawet zabawny, miejscami błyskotliwy, ale w istocie straszny szmirus. Umiejętnie operujący formą erudyta. Żadnej tam głębi człowiek się nie doszuka. Tezy z tego spektaklu są zatem naciąganymi obrazkami napacykowanymi na kolanie.
I nie liczcie na to, że będę tu Gombrowicza krytykował. Znam jego twórczość prawie całą. Tę opublikowaną. Są miejsca, gdzie mi zaimponował. A są miejsca, gdzie mnie zanudził. Jednak nie zanudził mnie nigdy tak, jak ten spektakl. Po co takie bździny ktoś pisze? I po co to wystawiać? A gdzie dramaturgia się podziała? Siedzą, jedzą i gadają. Grają w szachy. Łażą po ogrodzie. Co to jest? Zaraza Różewiczem? Antyawangardowa awangarda? Wybaczyłbym te tandetne odzywki i tę pozę na geniusza. To drobnostki, napisane przez kogoś, kto nie wie, jak jest obcować z geniuszem. To takie korzystanie z cudzego ogniska, by upiec na nim swoją pieczeń z ukradzionego u niego kurczaka. Zauważą, czy nie zauważą. Takie dramaturgiczne nic. Ani jednej dobrej sceny. Ale puszyć się na scenie można. Z tego nawet Gombrowicz by się nie uśmiał. Bo jeśli uważał, że jako naród jesteśmy drugorzędni, to co to miało być? Szmacianka?
Zaraz powiecie, że się wożę, bo nie chcą wystawić moich sztuk. Przecież nawet im nie zaproponowałem. Antynomie, Schopenhauery, Le Corbusiery, Sartry, Picassy… cała kawalkada szmirusów. Jak drugorzędni? Nie chcę mieć z takimi nic wspólnego twórczo. Po co mi oni? Tu piszę prosty dziennik. O muzyce, czasem zatrąca o jakąś tam kulturę. Nie wiążę go w żaden sposób z twardą europejskością a już zupełnie z chińszczyzną. Dla twórcy to jakiś rodzaj odskoczni. Wyrzucenia z siebie przeszkadzającego bagażu. Rozumiecie, ten stan po pozbyciu się ciężaru. Człowiek jakby rósł. Prawdziwa twórczość ukrywa się po kątach. Gdzieś tam między pajęczyną i kurzem. Wyrywa się z człowieka nie po to, by się nią od razu podzielić. Dziennik to dziennik. Dla kogoś, kto modli się do tych pajaców jak do bożyszcz, te jego niczeańskie (tak napiszę a nie nietzscheańskie) charki, gdzie charkać się uczył u nadczłowieka, gdzie te bożyszcza kto inny mu ubił. Dla takiego kogoś to imponująca menażeria. Dla mnie to szczyt tandety. Upomadowany trup.
Szkoda mi trochę Jana Englerta, bo jest chyba już za stary, by nabierać się na takie popisy. Ale to jego wybór. Siedział w tym fotelu jak z peerelu. Oddanym tylko do tapicera. Siła przywiązania jest jak u psów strażników z obozu. Tresura nie poszła w las. Tak wyją za recenzjami. Czy ten wpis dziennikowy to recenzja? Nie, bo nikt mi za niego nie dał nawet tych sześciuset franków. Wklepałem to, bo tak to odbieram.
A na koniec dodam tylko, że posłużyli się tam muzyką jak watą do uszu. Karol Kurpiński tak się cieszył swego czasu jak małe dziecko, że trafił w Italii podczas swej dziwnej podróży na dziko żyjącą bawełnę. Będzie wata do uszu. I Tobie, Czytelniku, tego życzę, na możliwości muzyczne tego spektaklu, poszukaj nie koniecznie dziko żyjącej bawełny.
Andrzej Marek Hendzel
Do góry